Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

4 czerwca 1989: trzydzieści lat temu łodzianie wzięli udział w jedynych takich wyborach

Anna Gronczewska
Na przełomie maja i czerwca w Łodzi panowała gorąca atmosfera wyborcza. Między innymi na ul. Piotrkowskiej
Na przełomie maja i czerwca w Łodzi panowała gorąca atmosfera wyborcza. Między innymi na ul. Piotrkowskiej archiwum "Solidarności"/archiwum IPN
Trzydzieści lat temu 4 czerwca w Łodzi było bardzo ciepło. Już o szóstej rano otwarto lokale wyborcze. Tak jak wcześniej pierwszych wyborców witano kwiatami. Wiele osób pewnie jednak nie przypuszczało, że nadchodzi pożegnanie z PRL-em...

Przypomnijmy, nie były to jeszcze w pełni wolne wybory. Kandydaci tzw. strony rządowej mieli zapewnione w sejmie 299 mandatów, czyli 65 procent. Pozostałe 161 (35 procent) dostała opozycja.

W pełni wolne wybory odbywały się tylko do senatu.

Pani Kazimiera pracowała wtedy w „Unionteksie”, czyli zakładach im. Obrońców Pokoju, należących kiedyś do imperium Scheiblerów i Grohmanów.

- Byłam na wyborach, bo nigdy ich nie opuszczałam- mówiła nam ponad 80-letnia, emerytowana łódzka włókniarka.

- Byłam młodsza, pracowałam no to i nadzieje były duże- dodaje była pracownica „Unionteksu”. Pamięta dobrze kartki, kolejki w sklepach, puste półki. Opowiada, że w jej życiu było różnie. Miała cztery lata, gdy Niemcy zabili jej rodziców. Trafiła do domu dziecka. Wychowywała ją ciotka, która sama miała szóstkę dzieci. Jako 15-latka pani Kazimiera przyjechała do Łodzi spod łódzkiej wsi, żeby znaleźć zatrudnienie w fabryce. Tu pracowała, ale i kończyła szkołę.

- Wcześniej ukończyłam piątą klasę w Łodzi uzupełniałam wykształcenie - wspominała pani Kazimiera. - Chcieli, żebym pracowała na przędzalni, ale by iść tam do roboty trzeba było mieć skończone 18 lat, a mnie zależało na pieniądzach, bo chciałam się ładnie ubrać. Poszłam więc na tkalnię. I do emerytury przepracowałam na tkalni w „Unionteksie”. Dokładnie 37 lat i trzy miesiące.

Pani Kazimiera na pracę nie narzekała, choć warunki były ciężkie. Pracowała w wielkim hałasie. Ale przełożeni ją zawsze chwalili, bo była sumienna, dokładna.

„Chcieli nawet, bym do partii się zapisała, bo taką jestem dobrą pracownicą, ale nie chciałam” - wspominała. - „Mówiłam im, że dobrze pracuję dla pieniędzy, by coś z tej pracy mieć. A jeszcze sama wychowywałam trzy córki!

Na wybory 4 czerwca poszła więc z nadzieją. Ale szybko przyszło rozczarowanie. Ma i tak szczęście, że w 1990 roku przeszła na emeryturę. Nie musiała jak inne koleżanki brać zasiłku dla bezrobotnych.

Nie może przeżyć tego co stało z jej dawną fabryką. - Ile razy przechodzę koło „Unionteksu” to płaczę - mówi pani Kazimiera. - Jestem osobą wierzącą i nie mogę zrozumieć, że nie można uszanować miejsca, które odwiedził święty Jan Paweł II.

Katarzyna Majkowska nie zapomni tego pamiętnego czerwca 1989 toku. Była wtedy na drugim roku prawa Uniwersytetu Łódzkiego. Wszędzie mówiło się o wyborach. Na ulicach pełno było plakatów z „Solidarnością”. Kandydaci do sejmu robili sobie zdjęcia z Lechem Wałęsą. Takie zdjęcie miało im dać przepustkę do Sejmu czy Senatu. Ją też ogarnął ten wyborczy szał, tak jak wielu młodych łodzian.

- Zaangażowałam się w kampanię opozycjonisty, adwokata Karola Głogowskiego - opowiada Katarzyna. - Startował do senatu, ale nie z Komitetu Obywatelskiego „Solidarność”. „Solidarność” w Łodzi była wtedy podzielona. On się miał poparcie grupy Andrzeja Słowika. Nie znalazł się na liście „Solidarności”. Nawet nie pamiętam już jak to się stało, że zaczęłam popierać akurat jego kandydaturę. Może dlatego, że chodził do liceum z moją mamą?

Katarzyna zaangażowała się bardzo mocno w kampanię. Razem z kolegą z roku, Markiem, stała pod „Centralem” i zbierała podpisy, by adwokat mógł wystartować w wyborach. Udało się. Potem roznosiła ulotki, przekonywała znajomych, rodzinę, by na niego głosowali.

- Karol Głogowski przegrał wybory, co bardzo przeżyłam - wspomina. - Zaangażowałam się bardzo w tę kampanię. Już nigdy później żadnych wyborów nie przeżywałam tak mocno jak tych z 1989 roku. Porażka kandydata, którego popierałam, sprawiła, że radość ze zwycięstwa „Solidarności” w tych wyborach nie była wielka, choć chyba powinna być. Pamiętam jeszcze powyborcze spotkanie w sztabie Karola Głogowskiego na Piotrkowskiej. Poczułam się bardzo dowartościowana, że biorę udział w bankiecie, a obok stoją tacy ludzie jak Andrzej Słowik, Marek Markiewicz czy Jerzy Kropiwnicki. Ale ta młodzieńcza porażka mojego kandydata sprawiła, że polityka, wybory już nigdy mnie nie interesowały. Choć na pewno doceniam to co stało się 4 czerwca, trzydzieści lat temu. Dzięki temu zaczęliśmy żyć w innym kraju, w innej Łodzi.

W łódzkich gazetach prezentowano głównie kandydatów na posłów i senatorów strony rządowej. Ale poinformowano o konferencji prasowej łódzkiej „Solidarności”. Podano na niej nazwiska ludzi, którzy mieli kandydować w Łodzi. Zaprezentowała ich Iwona Śledzińska-Katarasińska.

Do senatu kandydowali profesorowie Uniwersytetu Łódzkiego: Cezary Józefiak i Jerzy Dietl. Prof. Jerzy Dietl, wiele lat związany z Wydziałem Zarządzania UŁ, twierdził, że najważniejsze jest odejście od monopolu jednej partii, depolityzacji gospodarki i powstanie autentycznych samorządów.

- Społeczeństwo musi samo uporządkować ten kraj - mówił Jerzy Dietl.

Obaj profesorowie twierdzili, że należy sprywatyzować część gospodarki i wprowadzić wolny rynek.

O fotel posła ubiegał się między innymi Stefan Niesiołowski. Uważał, że wybory z 4 czerwca to ważny krok do odbudowy normalnego życia politycznego, w którym funkcjonują różne partie i stowarzyszenia.

Z kolei Maria Dmochowska, jako lekarz zwracała uwagę na problemy służby zdrowia, a także na trudną sytuację łódzkich kobiet. Inny z kandydatów na posła z ramienia „Solidarności” mecenas Andrzej Kern poinformował o utworzeniu Łódzkiego Porozumienia Obywatelskiego grupującego różne organizacje opozycyjne.

Innymi kandydatami „Solidarności” byli Jerzy Dłużniewski, działacz związkowy z zakładów im. Marchlewskiego i Wiesław Kowalski, absolwent Politechniki Łódzkiej z Pabianic.

Jednym z kandydatów na senatora był Andrzej Królikowski - wtedy znany dziennikarz Łódzkiego Ośrodka Telewizyjnego, szef łódzkiego oddziału Stowarzyszenia Dziennikarzy PRL.

O fotel senatora ubiegał się podpułkownik MO Jan Płócienniczak, który razem z Michałem Fajbusiewiczem prowadził popularny program telewizyjny „997”. Chciał doprowadzić między innymi do tego, by każdy znał swojego dzielnicowego, a patrole milicyjne krążyły po miastach zapewniając bezpieczeństwo ich mieszkańcom.

- Na przykład milicja nie powinna zajmować się sprawami gospodarczymi - mówił podpułkownik Płócienniczak na przedwyborczych spotkaniach. - Nie powinna też odwozić pijaków do izb wytrzeźwień, lecz powinna być szybko na każde wezwanie, tam gdzie zagrożone jest ludzkie życie.

O fotel senatora ubiegał się Janusz Baranowski. Reklamowano go jako człowieka, który jako pierwszy złamał monopol PZU i założył Spółdzielczy Zakład Ubezpieczeń „Westa”. Zapewniano, że nie jest człowiekiem związanym ani z PZPR, ani „Solidarnością”. Był doktorem chemii. Pracował jako nauczyciel w szkole podstawowej dla dorosłych, ale był też pracownikiem naukowym Politechniki Łódzkiej. Kandydat na senatora uważał, że Polskę należy bronić przed uzależnieniem od obcego kapitału.

- Nikt nie zainwestuje w Polsce jeśli nie będzie miał w tym własnego interesu - mówił Janusz Baranowski. - Aby stworzyć w naszym kraju dobrą atmosferę życia i pracy trzeba wszystkich obywateli traktować równo, bez względu na przekonania i poglądy polityczne, a także obalać monopol państwowy. Należy też uwolnić zakłady pracy od balastu opiekuńczego.

Senatorem chciała też zostać Wacława Rydzyńska, emerytowana lekarka, działaczka PCK. Jedyna kandydatka popierana przez tą organizację.

Jednym z najmłodszych kandydatów do sejmu, był 30-letni wtedy Paweł Winiarski, wtedy zastępca komendanta Chorągwi Łódzkiej ZHP. - Jestem kandydatem ZHP, więc nic dziwnego, że na sercu leży mi najbardziej dobro łódzkich dzieci - mówił harcmistrz Winiarski. - Chciałbym aby jak najdłużej i najczęściej przebywały z dala od fabrycznych kominów i miejskiego zgiełku. Jeśli zostanę posłem nie zaprzestanę dotychczasowej walki o lepsze wykorzystanie na ten cel bazy wypoczynkowej.

Dla łodzian nowością było to, że w głównych punktach ich miasta można było spotkać kandydatów na posłów i senatorów, z obu stron. Najpierw zbierali podpisy upoważniające do głosowania, a potem prowadzili uliczną kampanię wyborczą rozdając ulotki.

4 czerwca reporterzy „Dziennika Łódzkiego” zauważyli, że tego dnia łodzianie nie głosowali, a naprawdę wybierali. Wysoka była też frekwencja wyborcza. Krystyna i Piotr Dubielowie na glosowanie do komisji przy ul. Narutowicza przyszli z dwójką dzieci.

- Chcemy, żeby wreszcie coś zmieniło się na lepsze - mówili państwo Dubielowie. - Mieszkamy w czwórkę na 16 metrach kwadratowych!

Natomiast przy lokalu komisji przy al. Kościuszki reporterzy „Dziennika Łódzkiego” spotkali kandydującą na posła znaną łódzką kardiolog prof. Marię Pakułę-Krzemińską.

- Przywiązuję ogromną wagę do tych wyborów - przekonywała pani profesor. - Przecież po raz pierwszy nie głosujemy, a tak naprawdę wybieramy. Jeśli podejdziemy do tego z rozsądkiem i powagą możemy mieć mądry Sejm i Senat, a to połowa powodzenia jeśli chodzi o wyjście z głębokiego kryzysu.

W Łodzi sukces odniosła „Solidarność”. W pierwszej turze senatorem został jej kandydat prof. Jerzy Dietl, który uzyskał więcej niż 50 procent głosów. O drugi mandat senatorski ubiegali się w dogrywce, która miała miejsce 13 czerwca, prof. Cezary Józefiak i Jan Płócienniczak. Wygrał kandydat „Solidarności”. Mandaty poselskie otrzymała cała piątka kandydatów związku. Ze strony rządowej posłami zostali między innymi Andrzej Błoch, Jerzy Rozwandowicz, Bogdan Osiński, Bogdan Łukasiewicz.

Józef Niewiadomski w czerwcu 1989 roku był pierwszym sekretarzem Komitetu Łódzkiego Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej. - Proponowano mi bym kandydował do Sejmu, ale się nie zgodziłem - wspominał. - Zdawałem sobie sprawę, że możliwości realnego socjalizmu się wyczerpały. Partia dzieliła się władzą, ale nie sądziłem, że jej przejmowanie przez opozycję nastąpi tak szybko. We wrześniu 1989 roku zrezygnowałem z pełnienie wszystkich funkcji i przeszedłem na emeryturę.

Józef Niewiadomski mówi, że 4 czerwca 1989 roku na skutek porozumień „Okrągłego Stołu” zawartych między ówczesną władzą a opozycją doszło do zmiany systemu politycznego w naszym kraju. Nie zgodzi się jednak z opiniami, że Polska odzyskała wtedy wolność. - Dla mnie, łodzianina, wolność przyszła 19 stycznia 1945 roku - mówił nam Józef Niewiadomski. - Dzień później, po dwóch latach ukrywania się, wróciła do domu moja siostra, a 21 stycznia mój brat, który by nie jechać na roboty do Niemiec pracował jako parobek u Niemca na łódzkim Grembachu. Ja 19 marca 1945 roku wstąpiłem do harcerstwa, a 30 marca poszedłem do polskiej szkoły. Po pięciu latach przerwy! Była to szkoła numer 115. Nie zapomnę dzieciaków ze swojej klasy i kierownika szkoły pana Bukarewicza, który grał na skrzypcach. Podał melodię polskiego hymnu, a myśmy tego Mazurka Dąbrowskiego nie wyśpiewali, a wykrzyczeli! Kiedy kierownik szkoły opuścił skrzypce i smyczek to po policzka spływały mu łzy... W maju, po trzech latach spędzonych w Oświęcimiu do domu wrócił mój ojciec. A ja na początku czerwca 1945 roku poszedłem do pierwszej komunii św. w kościele św. Wojciecha, który w czasie wojny zamknęli Niemcy. Podczas wojny zginęło dwóch braci mamy - jeden służył w Batalionach Chłopskich, drugi w Armii Krajowej. Wojny nie przeżył brat ojca. Tak więc dla mnie wolność odzyskaliśmy w 1945 roku.

Pan Józef przyznaje, że po 1989 roku nastąpiła demokratyzacja życia; nie było już systemu totalitarnego, nastąpiła wolność prasy. Nie wolno jednak zapomnieć, że wtedy Łódź miała 100 tysiące mieszkańców więcej niż teraz i była drugim co do wielkości miastem w Polsce...

Sławomir Nowinowski jest profesorem Uniwersytetu Łódzkiego. Trzydzieści lat temu był studentem ostatniego roku historii. 4 czerwca 1989 roku od świtu był na nogach. Został członkiem komisji wyborczej na ul. Narutowicza. Oczywiście z ramienia „Solidarności”,

- Całą noc nie spałem z wrażenia, choć i wcześniej czas był gorący, więc na nadmiar snu nie narzekałem - opowiadał nam prof. Sławomir Nowinowski. - W nocy z 4 na 5 czerwca byłem w jakimś transie. Podobnie jak moi znajomi. Pamiętam, gdy podpisano protokoły, złożono meldunki, wracałem pieszo do domu, o czwartej, piątej. Zasypiałem, ale byłem bardzo szczęśliwy, bo wiedziałem już jaki jest wynik. Nie tylko w naszej komisji, ale dochodziły sygnały z Łodzi, kraju.

Mówi, że może nie było wtedy jeszcze euforii. Jednak miał z przyjaciółmi poczucie, że to wielki, ważny czas. - W maju mój bliski kolega miał wyjechać na kilka lat do Londynu - opowiadał nam pan Sławomir. - Ale odłożył ten wyjazd o kilka miesięcy. Kiedy dowiedział się, że będą częściowo wolne wybory stwierdził, że nie darowałby sobie, aby w takiej chwili wyjechał. Też został członkiem komisji wyborczej, ze wskazania „Solidarności”.

Sławomir Nowinowski pamięta Łódź z tamtego okresu. Niestety dla większości ludzi te wybory były sprawą obojętną.

- Sporo młodych ludzi, zwłaszcza studentów, nie akceptowało kompromisu „Okrągłego Stołu” - mówił prof. Nowinowski. - Pojawił się wtedy problem rejestracji NZS-u. Władze robiły trudności. Zaczęła się akcja protestacyjna w tej sprawie, potem strajk. Wiele osób uważało, że te wybory to wybieg „czerwonych”, żeby zneutralizować część opozycji. Przekonywali, że nigdy nie udało się odebrać komunistom władzy przy pomocy kartki wyborczej. Jeśli komunizm upadnie to tylko w wyniku akcji zbrojnej, a nie częściowo wolnych wyborów.

Sławomir Nowinowski zdecydował się jednak zaangażować w wybory, choć też miał wątpliwości. Jednak rozlepiał plakaty, roznosił ulotki. Wystarczyło się tylko zgłosić do Komitetu Obywatelskiego przy ul. Piotrkowskiej i dostawało się działkę do zagospodarowania. Nikt nie pytał nikogo skąd przychodzi.

- U części ludzi był entuzjazm, nadzieje - mówił nam historyk z Uniwersytetu Łódzkiego. - Tymi nadziejami udało się nawet zarazić część tych obojętnych. Wtedy jeździłem do Warszawy, Krakowa. Atmosfera w Łodzi była inna. Taka jak miasto - smutna, szara. Ta beznadzieja PRL-u była w Łodzi bardziej dotkliwa niż w Krakowie czy Warszawie, co znajdowało odzwierciedlenie w wyglądzie ulic tuż przed wyborami. W Krakowie można było odnieść wrażenie, że Komitet Obywatelski zdominował kampanię wyborczą. W Łodzi tego nie było. Nie można zapominać o pęknięciu w szeregach łódzkiej „Solidarności”.

CZYTAJ INNE ARTYKUŁY

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wideo
Wróć na dzienniklodzki.pl Dziennik Łódzki