Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

80 rocznica zbrodni katyńskiej. Gehenna rodziny Piechowiaków. Do Polski w łapciach - ZDJĘCIA

Dariusz Piekarczyk
Gehenna rodziny Piechowiaków
Gehenna rodziny Piechowiaków Archiwum Teresy Kapituła
W tym roku mija 80 lat od zbrodni katyńskiej. Wśród ponad 21 tysięcy zabitych przez sowietów oficerów Wojska Polskiego, policjantów i innych przedstawicieli inteligencji byli też mieszkańcy naszego regionu, a ściślej obecnego powiatu sieradzkiego, Zachęcamy do przeczytania tekstu o rodzinie Piechowiaków, który publikowałem w "Nad Wartą".

Mamo, co to takiego? - Tereska prawie wykrzyczała pytanie, gdy przez małe, omotane drutem kolczastym okienko w bydlęcym wagonie ujrzała osnute mgłą majestatyczne góry. Dorośli rzucili się natychmiast do okna, stawali na palcach, jedno podsadzało drugie, byle tylko zobaczyć tajemniczy, nieznany dla ludzi z Wołynia, widok. Raptem ktoś rzucił: - To Ural! Góry Ural. Jedziemy do Azji. Jezusie Maryjo wiozą nas do Azji! Na te słowa wszyscy umilkli. Ale na krótko, bo zaraz któraś z kobiet bezwiednie zaintonowała: "Serdeczna matko, opiekunko ludu...". Za chwilę śpiewał już cały wagon. Śpiew był przepełniony strachem. Po niejednej twarzy, nie tylko kobiecej, płynęły łzy.
Lokomotywa z wielką czerwona gwiazdą na przodzie ciągnęła skład złożony z kilkunastu bydlęcych wagonów, w których byli sami Polacy, czy też jak mawiali Rosjanie "piereseleńcy". Wszyscy z okolic niewielkiego powiatowego miasteczka Kostopol w województwie wołyńskim. Dziś Kostopol to miasto na terenie Ukrainy w obwodzie rówieńskim. W jednym z wagonów jechała Maria Piechowiak ze swoimi dziećmi - siedmioletnią Teresą i o trzy lata młodszym Januszem. Zanim załadowano ich do pociągu, wiedli spokojny żywot we wsi Piasków, wsi typowo ukraińskiej. Byli tam jedyną polską rodziną.
- Zaczęło się od mojego ojca - rozpoczyna wspomnienia pani Teresa Kapituła z Pęczniewa. - Tato, Ignacy Piechowiak, skończył w latach dwudziestych seminarium nauczycielskie w Zielonej Górze pod Poznaniem. Był stypendystą rządowym i po#ukończeniu szkoły dostał, jakbyśmy to dziś powiedzieli, dziesięcioletni nakaz pracy na Kresach Wschodnich. Pierwsza jego szkoła znajdowała się we wsi Płateczno, dopiero potem trafił do Piasków. Tu w roku 1932 wziął ślub z Marią Burzyńską z Ostrołęki, która przyjeżdżała czasem do Płatecznego. Miała tu dziadków.
W roku 1933 na świat przyszła Teresa, trzy lata później Janusz. Piechowiakowie zamieszkali w solidnym drewnianym domu z gankiem. Wiodło im się nieźle, prowadzili spokojny żywot. Do czasu. Ich świat zaczął się walić 28 sierpnia 1939 roku, kiedy podporucznik rezerwy Ignacy Piechowiak, w pięknym mundurze, odprowadzany przez dzieci i żonę, wyjechał z kartą mobilizacyjną w kieszeni do jednostki wojskowej we Włodzimierzu Wołyńskim. Kilka dni później runęła na Polskę niemiecka nawałnica. 17 września kolejny cios - prze granicę wschodnią weszła do Polski armia sowiecka.
- Tato dostał się do niewoli 20 września pod Włodzimierzem Wołyńskim - kontynuuje opowieść pani Teresa. - Już z pociągu, który wiózł ich do niewoli, wyrzucił list zaadresowany do pani Dębczuk, żony zawiadowcy stacji kolejowej w Zdołbunowie. List trafił do mamy. 24 września, kiedy mama wychodziła z kościoła, wręczyła go jej młoda dziewczyna. Treść listu pamiętam do dziś, choć to tyle lat. Ale nie mogę nie pamiętać, po wielokroć go powtarzałam. Ojciec pani Teresy pisał: "20 września stoczyliśmy bój z bolszewikami pod Włodzimierzem Wołyńskim. Zostałem wzięty do niewoli. Jedziemy w nieznane. Jest nas około 200 oficerów i tyluż podchorążych. Jeżeli będziesz mogła, to przenieś się do Płatecznego. O ile będę żył, to tam będę Cię szukał".
Maria Piechowiak postąpiła zgodnie z wolą męża. W Płatecznem zamieszkała z dziećmi u kuzyna. Ale po nowym roku, widząc zapewne, że jest dla niego ciężarem, wróciła do Piaskowa, gdzie podjęła pracę. Tak, jak przed wojną, w szkole. Tyle tylko, że była to już szkoła rosyjska. Jej mąż trafił do Kozielska. Wówczas jeszcze nazwa tej miejscowości niewiele mówiła. Przysłał stamtąd trzy listy. W ostatnim, z marca 1940 roku, pisał między innymi: "Kotuniu, przecież miałaś tyle zmartwień i kłopotów, a ja miałbym Cię jeszcze martwić, że brak mi tego, czy owego. Życie mamy tu jednostajne, dzień po dniu schodzi. Najlepszym zajęciem w ciągu dnia jest lektura, na którą składają się listy Wasze. Im ich więcej, tym dłużej mogę się rozkoszować pobytem u Was. Leżąc na pryczy z zamkniętymi oczyma, widzę Cię jak z Januszkiem razem bawicie się. Śpiewam sobie piosenki, które Wam śpiewałem. U Was już pewnie rozpoczyna się wiosna".
Potem przez wiele lat Maria Piechowiak i jej dzieci nie miały pojęcia o tym, co stało się z mężem i ojcem. Pozostały domysły, nadzieje...
- 13 kwietnia 1940 roku nad ranem zapukano do naszych drzwi - wraca wspomnieniami do Piaskowa pani Teresa. - To byli dwaj młodzi żołnierze NKWD. Choć był kwiecień, przyjechali po nas saniami, śnieg bowiem był tego roku w Piaskowie po pas. Zima długo trzymała. Mama spodziewała się wywózki, bo uprzedzili nas Ukraińcy. Oni lubili moich rodziców. Jeden z nich zabił nawet świniaka, uwędził nam mięso, zrobił smalec, kiełbasę. Żołnierze NKWD zakomunikowali, że mamy godzinę na spakowanie się, że możemy zabrać 100 kilogramów bagażu. Zaczęli też rewizję w domu, przeglądali pościel, obrusy. Kiedy mama spytała, czego szukają, odpowiedzieli, że broni. Muszę jednak powiedzieć, że byli w miarę uprzejmi. Potem odwieźli nas saniami na stację kolejową w Mokwinie i załadowali do bydlęcego wagonu. Cały czas zwożono Polaków. Pociąg wyruszył w drogę po jakichś 12 godzinach.
Po długiej podróży transport zatrzymał się w mieście Kustanai w Kazachstanie. Stamtąd odkrytymi ciężarówkami przetransportowano #Polaków do Sowchozu Arszalińskiego. Byl to sowchoz mięsno-mleczny składający się z pięciu ferm.
- Wyrzucili nas w stepie, wokół było jedynie parę lepianek. Długo zastanawialiśmy się, co tu robić. W końcu podeszła do nas zesłana tu wcześniej Ukrainka i zabrała nas do swojej lepianki. Mieszkała w jednej izbie z mężem Michaiłem. Nam wygospodarowała skrawek miejsca w rogu ziemianki. Było lato, a do jesieni musieliśmy zrobić sobie swoją lepiankę. Jak się robi lepiankę? Nawet dziś bym zbudowała. Traktor orze ziemię i wyorane, przerośnięte skiby formuje się w coś w rodzaju cegły i układa z tego mur. Mur nie może być zbyt wysoki, bo runie. Dach? Obok było jezioro, to z trzciny. I koniecznie musi być komin. W tej naszej lepiance zamieszkało sześć rodzin. Pamiętam panie Ziębową, Brancewiczową, Lamecką, hrabinę Madejską. Pierw-#sza zima była straszna, nie wiem, jak ją przeżyliśmy. Wszy jadły nas na potęgę. Był straszny głód. Mieliśmy młynek do pieprzu, kawy. W nim mięliśmy owies i mama gotowała z niego taką mamałygę. To było obrzydliwe. Brat ciągle był głodny, a jedliśmy rano i wieczorem. Do dziś Janusz może mieć gorszy dom, auto, ale lodówkę zawsze musi mieć pełną. Nosi w sobie Kazachstan. Chleb bywał rzadko. A jeśli już był, to ciemny, niesmaczny, ciągnący się. Mama początkowo pracowała w polu. Potem została kucharką. Gotowała dla robotników. Zabierała nas w step. To były najszczęśliwsze dla nas chwile, bo mama uczyła nas patriotycznych piosenek, języka polskiego, modlitw. Z czasem większość Polaków wyjechała. Mężczyźni do armii Andresa. Została nas garstka. Przyszedł jednak i na nas ciężki czas. Mamę i inne Polki wezwano do NKWD. Przed wyjściem, a szły pieszo kilkadziesiąt kilometrów, zawołała mnie i brata i mówi: "Dzieci, nie wiem, czy wrócę, pamiętajcie, że jesteście Polakami". Wzięła też nasze palta i wszyła w podszewki karteczki na których, napisała kopiowym ołówkiem nasze imiona, nazwiska i że jesteśmy Polakami. Nie było jej długo. Wychodziliśmy na dach lepianki, patrzyliśmy, czy idzie. Ale jej ciągle nie było. Wtedy padaliśmy na kolana, składaliśmy rączki i modliliśmy się: "Boże wróć nam mamę, niech będzie z nami". A tu wilki podchodziły pod lepiankę, coraz bliżej i bliżej. Do tego jeszcze buran, taki silny kazachski wiatr. Nie mieliśmy co jeść. Przyszedł naczelnik sowchozu i dał nam trochę zboża. Któregoś dnia mama wróciła, ale już jako obywatelka radziecka.
Zostaliśmy, nie z własnej woli, obywatelami ZSRR - pani Teresa Kapituła, kiedy wypowiada do zdanie, mimo że minęło już od tego czasu ponad 60 lat, nie potrafi ukryć emocji. - Mama nam to powiedziała po powrocie z NKWD. To był straszny czas, ale mamy wytłumaczyła nam, że nie można inaczej, że jeśli mamy razem być, to tak trzeba. Zresztą wszystko jakoś się ułoży, trzeba zaufać bogu. Mniej więcej w tym czasie pojawiły się pierwsze pogłoski o Katyniu, o mordzie na polskich oficerach. Któregoś dnia przywieziono z Tuły transport "wrogów ludu", którzy, ponoć, sympatyzowali z Niemcami. Ale jacy to wrogowie, skoro w Sowchozie Arszalińskim pojawiły się kobiety i dzieci. Do naszej ziemianki dokwaterowano kobietę. Ona, w wielkiej tajemnicy, powiedziała mamie, że mordu w Katyniu dokonali Rosjanie. Mama nie za bardzo w to wierzyła, zresztą wtedy nie miała pojęcia, że w grupie zamordowanych mógł być jej mąż. Pisała więc, gdzie tylko się dało, także do Moskwy, prośby o informacje, gdzie też podziewa się podporucznik Wojska Polskiego Ignacy Piechowiak. Władza rosyjska odpisywała, a i owszem. Najczęściej jednak informowała, że trwa wojna ojczyźniana i nie ma czasu na szukanie, wyjaśnianie. Po wojnie, dopiero po wojnie, czekać, czekać. Co ciekawe, sztabowcy armii generała Władysława Andersa mieli już wtedy listy, także i tych z obozu w Kozielsku. Wiedzieli, że zostali zamordowani i wdowom, przebywającym na terenie ZSRR, przyznali po 500 rubli renty czy zapomogi. To była astronomiczna kwota, która trafiła i do nas, tyle tylko, że pieniądze były bezużyteczne. Pyta pan dlaczego? Przecież w stepie nie było za nie co kupić. W najbliższym mieście, czyli Kustanai tak, ale jak tam dojechać, nie to wtedy było nierealne.
Paczka, zwykła paczka może być kością niezgody, ba nienawiści nawet, ale po kolei. Niech opowiada pani Teresa. - To było latem 1944 roku, tak tak, latem. Przyszło zawiadomienie, że przyszła do mamy paczka, jak dobrze pamiętam z Iraku. Kto wysłał, co i jak, nie wiem, za Boga nie wiem. Może pani Madejska, którą z nami zesłano, ale ona wcześniej z Kazachstanu wyjechała. Może. Nieważne. W każdym razie paczka to kłopot, bo przecież trzeba było ją odebrać z centrali, a to jakieś 30 kilometrów od naszej ziemianki. Boże jedyny jak się tam dostać? Pieszo? Nie, bo potem paczkę trzeba przytaszczyć. Poprosiła więc mama dyrektora sowchozu niejakiego towarzyszyła Orłowa, żeby wypożyczył konia z wozem. Ten jednak zgody nie wyraził. Pewnego dnia wyjechał na jakieś tam szkolenie, a jego zastępca Kazach mówi: ""jedź Mario Antonowna i jeszcze masz pomocnika i towarzysza na podróż, ot daję młodego chłopaka". I mama pojechała. Paczka była z Czerwonego Krzyża, wewnątrz zaś cuda, cudeńska, herbata, kawa, czekolada w proszku, odzież. Kazach dostał od mamy, w podzięce, herbatę. To napój, który oni cenili szczególnie. Pojawił się i dyrektor sowchozu, a jakżeby. Przyszedł i mówi, że on też chce podarek, a mama na to, ze za nic w świecie, bo na to nie zasługuje. Wtedy on rzekł do mamy, pamiętam jak dziś: "Marija Antonowna, pamiętaj, tu zostaniesz i tu zdechniesz". Życie pisało dla nas inny scenariusz. Nie zostaliśmy tam, a kiedy nadszedł czas wyjazdu mama, kobieta dumna, jak to Polak, wypaliła naczelnikowi sowchozu "A jednak stąd wyjeżdża i wracam do Polski, towarzyszu Orłow, do widzenia".
Przejdźmy do wyjazdu. Polacy spodziewali się, że nastąpi zaraz po zakończeniu wojny, ale nic z tego. Poprawiło się za to zaopatrzenie w sołchozowym sklepiku. Pani Teresa wspomina, że razu pewnego dowieziono flakoniki perfum na które rzucili się mężczyźni - wszystkie wypijając.
Wiosna 1946 roku i nadzieja na wyjazd do Polski. Któregoś dnia krzyk głośny "Polaki sobirajties - jedietie w Polszu, w Polszu". Radość nie do opisania, koniec gehenny, poniewierki.
- Ale jak tui jechać, skoro butów nie mamy - opowiada pani Teresa. - Po prostu nie mamy i już. Na boska chodziliśmy. Brat miał zresztą strasznie poranione stopy. Miejscowi radzili, że aby nie przyplątała się choroba, to musi na rany sikać i tak też robił. Ale buty, buty, skąd wziąć? Zaprzyjaźniona z mamą Inguszka wpadła w końcu na pomysł. Zobaczyła, że mama ma serdaczek, taki przedwojenny z Zakopanego. I z tego serdaka zrobiła nam łapcie w których wjechaliśmy do Polski. Boże jak myśmy wyglądali, nie tylko my zresztą, bo inni zesłańcy także, obdarci, nędzni, ale szczęśliwi, bo jechaliśmy na zachód, do Polski.
Transport z Piechowiakami kierował się na Poznań. W pobliskim zaś Swarzędzu mieszkała rodzina ojca. W kiedy pociąg przejeżdżał przez Swarzędz mama wyrzuciła na peron zawiązaną chusteczkę z informacją w środku o nas. Kolejarz doręczył niecodzienną przesyłkę. W Poznaniu odnalazł nas wujek Władek i zabrał z transportu. Wtedy, do Swarzędza, jechałam po raz pierwszy osobowym pociągiem.
Pani Maria z córką Teresą i synem Januszem zamieszkali u rodziców męża. To tam, w Swarzędzu, dotarło do niej, no prawie, że mąż został zamordowany w Katyniu. Jak spod ziemi wyrośli koledzy jej męża, którzy widząc, że mają przed sobą schorowaną, wyniszczoną przez malarię i życie w nędzy, kobietę natychmiast zaoferowali pomoc. To dzięki nim, mama pani Teresy podleczyła się. Tak naprawdę jednak nigdy do końca w śmierć męża nie uwierzyła. Ona zawsze czekała na niego, zawsze ...
- To było, i nadal jest, niesamowite środowisko - mówi pani Teresa. - Kiedy zapytano brata, na egzaminie do gimnazjum o ojca, zamilkł, wiedział już, że Katyń to temat tabu. Wtedy jeden z nauczycieli, siedzący w komisji egzaminacyjnej, powiedział "Januszku, opowiedz o swoim tacie, nie bój się, jesteś wśród przyjaciół".
Życie płynie. Oddala się kazachski koszmar, choć zapomnieć o sobie nie pozwoli nigdy. W roku 1952 nasza rozmówczyni, po skończeniu Liceum Pedagogicznego w Poznaniu, ląduje z nakazem pracy, w Księżej Wólce, gdzie zaczyna uczyć w 4-klasowej szkole języka rosyjskiego. Potem jest Drużbin i od roku 1973 Pęczniew. W tej miejscowości, na miejscowym cmentarzu, spoczęła jej mama. Na grobowcu jest też tablica informująca o ojcu. - Tak, tu leży bohater - mówię dzieciom, młodzieży, bo wszyscy mnie tu znają. - Ale obok pochowana jest bohaterka. Ona przeprowadziła dwoje dzieci przez koszmar zesłania i zachowała polskość, wiarę i miłość do tego co polskie.
Niektórzy z tych, których wojna wygoniła z dawnych Kresów Wschodnich, nie chcą tam wracać, a pani Teresa bywała w ukraińskich dziś Piaskach koło Kostopola na Wołyniu, gdzie spędziła pierwsze lata dzieciństwa. - Jak jechałam pierwszy raz, to myślałam, że serce mi wyskoczy - mówi. - Patrzę, a tu wszystko się przypomina. Przyjęto nas cudownie. Pamiętają Piechowiaków. Ale teraz tu mój dom, w Pęczniewie.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Wielki Piątek u Ewangelików. Opowiada bp Marcin Hintz

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na dzienniklodzki.pl Dziennik Łódzki