Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Agata Tuszyńska o najnowszej książce, zamachach we Francji i sentymencie do Łodzi [ROZMOWA]

Alicja Zboińska
Alicja Zboińska
Krzysztof Szymczak
O najnowszej książce, zamachach we Francji, sentymencie do Łodzi mówi pisarka Agata Tuszyńska, która wydała niedawno opowieść o Józefinie Szelińskiej, narzeczonej geniusza z Drohobycza

W najnowszej książce przybliża Pani czytelnikom mało znaną postać Józefiny Szelińskiej, która była narzeczoną Brunona Schulza. To, co szczególnie zwraca uwagę, to nietypowy sposób prowadzenia narracji. Kogo w tej książce jest najwięcej? I z czyjej perspektywy: Brunona Schulza, Józefiny Szelińskiej czy... Agaty Tuszyńskiej? Czyja perspektywa została tu przedstawiona?

Czytelnik powinien sam wyczuć, czyj głos jest najbardziej wyrazisty. Ta książka nie bez powodu nosi podtytuł „apokryf”, sugerując, że jest to Agaty Tuszyńskiej wariant historii Józefiny i Brunona. Podkreślenie mojej „własności” w tekście jest ważne, w odróżnieniu od ogólnie i miłościwie panującej historii, napisanej według obowiązującej dyrektywy. To moja opowieść, ja wybrałam formę tej książki - najbardziej pasującą dla mnie jej strukturę. Mówienie głosem Józefiny stało się dla mnie kluczem do tej postaci. Pozwoliło na zbliżenie się do osobnej prawdy tej zakochanej, zawiedzionej i doświadczonej kobiety. Używam też narracji nieco zdystansowanej, w trzeciej osobie. Te opowieści stykają się i dopełniają. To celowy zabieg. Oświadczam, że nie jestem Józefiną, a to, co przedstawiam, to nie są moje myśli. Jestem na tyle doświadczona, że wiem, co robię. To jest Józefina, tak jaką postrzegam, staram sobie wyobrazić. I rozumieć. Gdyby tę książkę napisała inna osoba, ta postać byłaby inna.

To o kim jest ta książka?

To portret podwójny, obraz związku dwojga ludzi, którzy siebie wzajemnie stwarzają. Budują własną przestrzeń, próbują tworzyć własny los. O tym i każdym z nich jest ta książka. Stara się także opowiedzieć, dlaczego tym dwojgu się nie udało. Opowieść wypełnia ona - Józefina, z jej perspektywy opowiedziana jest ta historia trudnego związku z artystą. Bez Brunona Schulza, geniusza z Drohobycza, niewątpliwie nie byłoby tej książki. On się w niej odbija jak w lustrze, staje się równie ważny jak ona. Zmienia jej życie, na zawsze, także pół wieku po śmierci. Józefina ukrywała jednak to, że była narzeczoną Schulza. Po wojnie pozwoliła jedynie na to, by pisać o niej J.

A może J. wcale nie życzyłaby sobie książki, o której rozmawiamy?

Zastanawiałam się nad tym, zanim zdecydowałam się na jej napisanie. Doszłam do wniosku, że nie zrobiłam nic przeciwko niej. Ta historia jest na tyle ważna i uniwersalna, że warto było ją opowiedzieć. Zresztą nie jestem pierwsza, wcześniej zrobił to Jerzy Ficowski. Dotrzymywał danego jej słowa i ukrywał tożsamość Szelińskiej do jej śmierci w 1991 roku. Ale potem, w kolejnych książkach o Schulzu, o niej pisał. To nie mnie świat zawdzięcza wiedzę, że Juna była narzeczoną autora „Sklepów cynamonowych”. Ja poszłam dalej, ona jest w centrum mojej opowieści. To jest wyrazista postać, która ma do przekazania światu ważne prawdy na temat miłości, samotności, przekraczania granic. Na temat niespełnienia i konieczności trwania. Dobrze je przez nią widać.

CZYTAJ DALEJ NA NASTĘPNEJ STRONIE

Trudno jest dotrzeć do osoby, która robi wszystko, by nie zostać odkrytą?**

Tej książki nie byłoby bez listów, które Józefina pisała do Jerzego Ficowskiego. Dostałam je od wdowy po poecie, który wiele lat pracy poświęcił przywracaniu pamięci Schulza i jego prozy. Juna odpowiedziała na pierwszy jego apel w „Przekroju”, już w 1948 roku, gdy rozpoczynał swoje poszukiwania. Tak się zaczęła ich wieloletnia korespondencja, wyjątkowo ważna dla obojga, w której Józefina odkrywała tajemnice swojego związku z nauczycielem z Drohobycza. Ficowski z czasem stał się jej powiernikiem, może jedynym człowiekiem, który - jak ona - był w stanie zrozumieć Schulza i poświęcić mu tyle uwagi i staranności. Te listy stały się dla mnie impulsem, to z nich próbowałam wyczytać ich historię. Nie była kompletna, więc należało uruchomić rozległe detektywistyczno-literackie śledztwo - jak zawsze, gdy staram się rozwikłać zagadkę bohatera.

Którędy i jak Panią poprowadziło?

Szukałam Józefiny na jej ziemi - w Janowie pod Lwowem, gdzie spędziła dzieciństwo, we Lwowie, gdzie studiowała, w Drohobyczu, gdzie uczyła w szkole i poznała innego nauczyciela, Brunona Schulza. W Drohobyczu mieszkał do niedawna ostatni żyjący uczeń Schulza - Alfred Schreyer, który stał się moim przewodnikiem po żydowskich śladach w tym miejscu. Był zresztą uczniem obojga, Schulz jednak uczył go dłużej. To właśnie Schreyer dał mi fotografię, na której w grupie uczniów stoi ich nauczycielka, młoda i piękna Szelińska. Drohobycz to najważniejsze miejsce dla Brunona artysty, jego źródło, tam wszystko się zaczęło. Także dla nich obojga. Odwiedziłam też lwowskie archiwum, gdzie nadal leżą teczki osobowe pracowników szkolnictwa ze Lwowa i okolic. Wiele z nich można wyczytać detali, dotyczących zawodowej kariery Juny, jej obowiązków szkolnych, uposażenia, urlopów i podwyżek. Po wojnie niedoszła żona Schulza zamieszkała w Gdańsku, gdzie najpierw pracowała w szkole, a później została kierowniczką biblioteki. Jej pracownicami były same kobiety, z nimi także rozmawiałam. Chętnie dzieliły się wspomnieniami o dawnej kierowniczce, choć zachowywała w stosunku do nich dystans. Moja książka jest próbą portretu muzy artysty, która do końca pozostała mu wierna. Mimo nieobecności, zerwania z Brunonem, jego śmierci, poświęca mu bez reszty swoją uwagę, czułość i pamięć. Nigdy nie wiąże się z innym mężczyzną, nie buduje rodziny. Samotna nie przestaje konfrontować się z przeszłością. Nigdy jej i jego nie opuszcza.

Ta książka - jak rzadko która Pani autorstwa - doczekała się kompletnie różnych recenzji. Jedni ją wychwalają, inni nazywają naiwną i mocno krytykują...

Na szczęście nauczyłam się już, że nie wszystkim muszę się podobać. Ani ja sama, ani to, co robię. Paul Auster, autor „Trylogii nowojorskiej”, powiedział mi ostatnio, że od 20 lat nie czyta recenzji własnych książek. Dla higieny psychicznej, żeby nie zarażać się jadem, jaki z nich wyziera. To taki ich domowy obyczaj, jego żona, znakomita pisarka Siri Hustvedt, jest wyznawczynią podobnej zasady. Życie przynosi zbyt wiele przykrości i rozczarowań, po co jeszcze wprowadzać we własny krwiobieg truciznę? Bardzo mi odpowiada ich postawa i staram się ją stosować. Gdyby istniała u nas konstruktywna krytyka, gdyby recenzent był partnerem do rozmowy, ale nie jest! Życzyłabym sobie, żeby pisano o mnie sensownie, rzetelnie, ale tak naprawdę to nie ma znaczenia. Ważni są czytelnicy. Ich zdanie. Ich ciekawość, wzruszenie, wdzięczność za poruszenie czegoś ważnego w nich samych. To się liczy. Odbieram dużo telefonów od osób, dla których moja ostatnia książka ma znaczenie. Wielu zachęciła do ponownej lektury prozy Schulza. Innym odkryła nieznane wojenne losy autora „Sanatorium Pod Klepsydrą”… Malował, żeby żyć, wiedział, że to jedyny sposób na ocalenie. Tak podczas rosyjskiej okupacji Drohobycza, kiedy wykonywał portrety wodzów rewolucji w wielkich formatach, jak za Niemców, kiedy musiał się wysługiwać gestapowcom, dla których ozdabiał sufity kasyna lub kantyny. Ów neurasteniczny artysta, lękający się świata długo przed Hitlerem, przeżywał dotkliwie barbarzyństwo niemieckiej zagłady. Zginął na ulicy w wyniku porachunku dwóch gestapowców. Nie ma grobu. Józefina wojnę przeżyła w Warszawie. Cieszy mnie, że „Narzeczona Schulza” została nominowana do dwóch najważniejszych nagród we Francji: do Prix Medicis i Prix Femina. Z kilkuset tłumaczonych w tym sezonie literackim tytułów dotarła do ścisłego finału - znalazła się w pierwszej piątce.

CZYTAJ DALEJ NA NASTĘPNEJ STRONIE

Po niedawnych zamachach w Paryżu można było Panią zobaczyć przed ambasadą francuską w Warszawie. Czuje się Pani mocno związana z tym krajem?

Tak, bardzo, mam tam przyjaciół, czytelników i ulubionego wydawcę - Grasseta. W żadnym języku (poza polskim) nie mam tylu książek ani tak znakomitej prasy. Kiedy dowiedziałam się o serii zamachów, natychmiast poszłam pod budynek ambasady. Jeszcze było pusto. Tylko ja, mój jamnik, moje znicze. Francja, jej kultura, literatura są dla mnie ważne. Francuski to mój pierwszy obcy język, nauczyłam się go, by rozumieć piosenki Edith Piaf oraz czytać Balzaka i Flauberta. Odwołałam grudniowe spotkania z czytelnikami w Paryżu. Obawiam się, że Francuzów zajmują teraz inne sprawy. Żałoba, lęk, rozpacz.

Zrezygnowała Pani ze względów bezpieczeństwa?

Zdecydowaliśmy tak z moim wydawcą, czytelnicy i tak nie mogliby wziąć udziału w spotkaniu. Stan wyjątkowy we Francji zakazuje organizowania zgromadzeń, spotkanie miało odbyć się na Sorbonie, ale nie można zaprosić wielu osób. Poczekamy, co dalej się zdarzy, jak potoczą się polityczne zdarzenia. Nie ma we mnie lęku na zapas. Reaguję na zaistniałą sytuację, konflikt, wypadek, dramat. Nie wyprzedzam. Nie boję się, że coś może wybuchnąć mi pod nogami, zdążę się bać w momencie wybuchu. „Narzeczoną” prezentowałam zresztą we Francji we wrześniu, zaraz po jej premierze (tylko 10 dni późniejszej niż polska). Odbyło się wiele spotkań z dziennikarzami. Grudniowe miały być z czytelnikami, a na tych szczególnie mi zależy. To właśnie spotkania z czytelnikami mają sens, są dla mnie ważne, dają mi siłę. Francuscy czytelnicy są ciekawi Polski, spraw polsko-żydowskich. Może także mojej prozy?

Regularnie odwiedza Pani Łódź i spotyka się z łódzkimi czytelnikami. Z sentymentu?

Tak! Z Łodzi pochodzi mój ojciec. Łódź to dla mnie miejsce, znane z dzieciństwa na Perłowej. Mieszkała tam moja ukochana babcia, a z ulicy tuż koło domu machałam do przejeżdżających pociągów. Pochodzę z rodziny kolejarskiej, może stąd moja potrzeba podróży. Konieczność wręcz. Ukochana babcia nauczyła mnie zbierać grzyby, gotowała dla mnie zupę pomidorową i kluski na parze, podawała kompot z gruszek po niedzielnym obiedzie. To było moje miejsce, pachnące jabłkami, miodem i ogniem, najbardziej w dzieciństwie oswojone.

Przygotowanie książki zajmuje Pani kilka lat. W tym roku ukazała się „Narzeczona Schulza”, a czy myśli już Pani o kolejnej książce?

Każda książka to dla mnie trzy do czterech lat pracy. Tyle zajmuje mi cały proces, przygotowania i pisanie. „Narzeczona Schulza” powstawała przez trzy lata, „Oskarżona: Wiera Gran” aż cztery lata. To dużo. W tym czasie żyje się z opisywaną osobą, jej problemami, temperamentem, smutkiem, i to zarówno w obszarze geograficznym, jak emocjonalnym. Dzieje się tak przez długie miesiące od rana do wieczora, nie tylko w godzinach pracy od 8 do 16, ale stale. Gdy ukazała się książka o Wierze Gran, natychmiast zostałam wciągnięta w awanturę, w sieć oskarżeń, pomówień, plotek rodem z losu śpiewaczki z getta. Było to dla mnie bardzo wyczerpujące. Może powinnam na jakiś czas odpocząć od spraw polsko-żydowskich. Ostrzegał mnie zresztą przed tym Jerzy Giedroyc, który twierdził, że to niewdzięczny temat i trudno nie narazić się obu stronom. I Polacy, i Żydzi będą niezadowoleni, zobaczy pani. Urażeni poczują się i jedni, i drudzy… Tak się dzieje. A przecież po losach Wiery zajęłam się dramatem Józefiny, także w kontekście żydowskiej tożsamości i piętna historii, jakie ze sobą niesie. Więc może ten temat jest mi przeznaczony? Czasem myślę, że najważniejsza w moich książkach jest pamięć. Może jest nawet główną bohaterką każdej opowieści. Ona nas tworzy, jedyna jak linie papilarne dłoni. Jednocześnie zmienna, nie zawsze rejestrująca przeszłość prawdziwą. Ta gra z pamięcią i iluzją, jaka ciągle się w nas toczy, fascynuje mnie najbardziej. W pisaniu i w życiu.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dzienniklodzki.pl Dziennik Łódzki