Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Alan powrócił z głębokiego snu. Pomógł mu warszawski „Budzik”

Anna Gronczewska
Alan biega po domu, pokazuje ciosy karate. Nikt nie uwierzyłby, że rok temu był w śpiączce. Po wypadku lekarze nie dawali mu wielu szans na przeżycie. Alan Misiewicz z podłódzkiego Justynowa jest pięćdziesiątym pierwszym dzieckiem wybudzonym w klinice „Budzik” i dziesiątym, które wyszło z niej na własnych nogach.

Właśnie Alan skończył lekcje. Przybiega z pokoju i pokazuje wycięty z papieru kawałek lasu. Chwali się, że sam go zrobił przy pomocy nauczycielki. Chłopiec ma na razie indywidualne lekcje w domu. Uczy się w już w drugiej klasie. Nie ma kłopotów z nauką.

- Mamy nadzieję, że za jakiś czas będzie uczył się w szkole, razem z kolegami z klasy - mówi jego mama Kinga Misiewicz.- Na razie jesteśmy bardzo wdzięczni szkole w Justynowie za pomoc i zaangażowanie.

Alan biega po pokoju, robi szpagat. Opowiada dowcipy. Towarzyszy mu pies Bandzior. Niewielki kundelek jest jego wiernym przyjacielem. Chłopiec sam go wybrał. Pies tak jak on przeżył wypadek, nie mógł chodzić.

- Alan wypatrzył go na stronie fundacji i nie chciał słyszeć o innym psie - tłumaczy pani Kinga. - Dostał go zaraz po przyjściu ze szpitala. Obiecaliśmy mu to z mężem.

Patrząc na Ala trudno uwierzyć w to, co stało się rok temu. Jak co roku razem z rodzicami i dorosłą już siostrą, która mieszka w Holandii, spędzał wakacje nad jeziorem w Ślesinie. Rodzina Misiewiczów jeździ tam od lat. Rozstawiają przyczepę na polu namiotowym i wypoczywają. Alan uwielbiał tam jeździć, kąpać się w jeziorze. Tam też spotkał swoją najlepszą przyjaciółkę Maję.

- To moja żonusia! - śmieje się Alan. - Weźmiemy ślub, będziemy mieszkać w naszym domu. Maja na górze, będzie zajmować się malarstwem. Ja na dole, będę trenował karate.

7 sierpnia był zwykłym, letnim, słonecznym dniem. Mariusz Misiewicz zabrał syna na przejażdżkę skuterem wodnym. Jeździli wolno, koło brzegu. Alan siedział na kolanach taty. W pewnym momencie z impetem wjechał w nich inny skuter. Prowadzący go mężczyzna też jechał z dzieckiem. Skuter poruszał się jednak zbyt szybko i robiąc skręt kierujący stracił nad nim panowanie. Dziecku, które z nim jechało, nic się nie stało. Natomiast Alan po uderzeniu z impetem wpadł do wody. Z uszu poleciała mu krew, nie oddychał.

- Zaraz podjechał do niego nasz kolega, który pływał na desce - wspomina Kinga Misiewicz. - Moja córka jeszcze na wodzie rozpoczęła reanimację. Alan odzyskał oddech, był jednak nieprzytomny.

Na miejsce przyleciał śmigłowiec Lotniczego Pogotowia Ratowniczego. Kiedy dyspozytorka usłyszała, że chłopiec ma podkurczone ręce i nogi oraz krwawi - nie miała wątpliwości, że to uraz mózgu. Alana zabrano śmigłowcem do szpitala w Poznaniu. Rodzice pojechali tam samochodem. Te 100 kilometrów, które pokonali autem, były najdłuższe i najgorsze w ich życiu.

- Syn jest w stanie krytycznym! - usłyszeli rodzice chłopca od lekarzy. Ci nie ukrywali, że szanse na przeżycie dziecka nie są duże. Rozpoczęła się dramatyczna walka o życie Alana. Stwierdzono aksonalny uraz mózgu, zaintubowano chłopca i wprowadzono w stan śpiączki farmakologicznej. Każda godzina decydowała o jego życiu.

Rodzice Alana wynajęli maleńki pokoik naprzeciwko szpitala, codziennie czuwali przy jego łóżku. Pojawiła się nadzieja. Spadło ciśnienie wewnątrzcząsteczkowe. Zaczęto wybudzać Alana ze śpiączki. Jednak dziecko się nie obudziło.

- To były najgorsze chwile w naszym życiu - opowiada Kinga Misiewicz. - Pierwszy lekarz, który z nami porozmawiał, powiedział, że jeśli nasz synek przeżyje, to nikt nie będzie umiał przewidzieć, jakie będą następstwa wypadku. Sam widział różne rzeczy, dzieci, które wychodziły z takich urazów i te, które do końca życia pozostawały w stanie wegetatywnym. Nie umiałam sobie wyobrazić życia bez mojego synka. Alanek kochał sport, był energicznym chłopcem, zawsze uśmiechniętym, aktywnie spędzał czas...

Zaintubowany Alan wciąż leżał w Poznaniu, gdy nadeszła propozycja. - Zaproponowano nam, by syna przewieźć do „Budzika” - mówi Kinga Misiewicz.

Razem z mężem pomyśleli, że szansą dla ich Alana jest właśnie ta słynna klinika w Warszawie. Działa już sześć lat. Powstała dzięki znanej aktorce Ewie Błaszczyk i prowadzonej przez nią fundacji „Akogo”. Ona sama przeżyła wielką tragedię. Jest mamą 25-letnich już bliźniaczek - Oli i Marianny. Ola miała sześć lat, gdy zakrztusiła się, połykając tabletkę. Ojcem dziewczynek był znany dramaturg i satyryk Jacek Janczarski.

Ola znalazła się w śpiączce. Jej mama do dziś toczy dramatyczną walkę o jej zdrowie. Ale myśli też o innych. „Budzik” stał się więc wzorcowym szpitalem dla dzieci po ciężkich urazach mózgu. Klinika działa przy warszawskim Centrum Zdrowia Dziecka. Posiada 15 łóżek, z niezbędnym sprzętem do hospitalizacji i rehabilitacji neurologicznej po ciężkich urazach mózgu. Przebywają tu dzieci do 18. roku życia - po urazach, w konsekwencji których doszło do ciężkiego niedotlenienia mózgu, z syndromem apalicznym (z wyłączeniem urazów okołoporodowych, chorób metabolicznych genetycznie uwarunkowanych). Przyjmowane są dzieci przebywające w śpiączce nie dłużej niż 12 miesięcy od urazu lub 6 miesięcy, jeśli śpiączka wystąpiła z przyczyn nieurazowych. Dzieci mogą być leczone w klinice przez 12 miesięcy, z możliwością przedłużenia pobytu o kolejne 3 miesiące.

W „Budziku” Alan Misiewicz znalazł się dwa tygodnie po wypadku. Choć był wciąż w śpiączce, już następnego dnia rozpoczęto rehabilitację.

- Opieka w „Budziku” jest świetna - zapewnia jego mama. - Rodzice mieszkają z dzieckiem. Mają też do dyspozycji pokój oraz kuchnię. Może to zabrzmi jak slogan, ale panuje tam cudowna atmosfera. Wszystkim zależy na leżących tam dzieciach. Rodzą się też przyjaźnią między sobą. Kiedyś musiałam na dzień wrócić do Justynowa. Gdy jechałam potem znów do Warszawy, to miałam uczucie, że wracam do domu...

Gdy Alan znalazł się w „Budziku”, jego mama zaczęła wierzyć, że wszystko będzie dobrze. Na samym początku do sali chłopca wszedł doktor Maciej Piróg, dyrektor „Budzika”.

- Będzie dobrze! - powiedział patrząc na Alana. - On wyjdzie z kliniki na własnych nogach.

Pani Kinga patrzyła na syna i wierzyła, że tak właśnie będzie. - Wybudzanie ze śpiączki to długotrwały proces - dodaje. - To nie jest tak, jak często widzi się na filmach. Ktoś otwiera oczy i wstaje z łóżka. O tym, że ktoś zostaje wybudzony, decyduje wiele czynników. Decydują też lekarze. Musi dojść do powtarzalnych reakcji.

Alan najpierw otworzył jedno oko. Jednak to, że patrzył przed siebie nie oznaczało, że się wybudził. Jego rodzice cały czas wierzyli, że wszystko idzie w dobrym kierunku.

- Zaczął reagować na światło, a gdy czytałam mu bajkę, to uśmiechał się w śmiesznych momentach - wspomina Kinga Misiewicz. - Codziennie, krok po kroku wracał do nas. Był zaintubowany, miał w przełyku rurkę, ale w pewnym momencie usłyszałam, jak mówi „mama”!

W końcu na początku grudnia ubiegłego roku lekarze z „Budzika” uznali Alana za wybudzonego. Teraz jego rodzice mogą powiedzieć, że ich syn narodził się na nowo. - Stało się to dokładnie 7 grudnia - mówi mama chłopca. - A 7 sierpnia doszło do wypadku. Chcemy teraz, by ta siódemka kojarzyła się nam z czymś dobrym.

Alan od początku wiedział, że Kinga jest jego mamą. Nie pamiętał jednak, jak ma na imię. Powiedział najpierw „mama”, a potem - „Joasia”. Tak ma na imię jego neurologopeda. Trzecim wypowiedzianym przez niego słowem było „tata”.

Życie Alana zaczęło się na nowo. Musiał się wszystkiego nauczyć. Mówić, chodzić... Po wybudzeniu miał również tzw. krótkotrwałą pamięć. Po kilku minutach wszystko zapominał. - Mąż musiał pojechać do domu, a Alan ciągle pytał, gdzie on jest, bo zapominał, co przed chwilą usłyszał - wspomina Kinga Misiewicz.

Chłopiec zaczął stawiać pierwsze kroki. Dzielnie znosił rehabilitację, choć często w jego oczach pojawiały się łzy. W końcu na własnych nogach, tak jak przewidział dr Maciej Piróg, wrócił do domu.

- Alan był 51. dzieckiem wybudzonym w klinice „Budzik” i 10., który wyszedł z niej na własnych nogach - dodaje jego mama.

Alan jest dziś wesołym, rezolutnym dzieckiem. Nadrobił zaległości i w trzy miesiące ukończył pierwszą klasę. Wrócił do treningów karate. Minione wakacje ponownie spędził w Ślesinie. Bardzo tam chciał jechać. Nie pamięta nic z wypadku, więc nie przerażała go trauma z tym związana. Ale nadal musi być rehabilitowany.

- Uraz mózgu zostawił ogromne ślady, bo Alanek wciąż nie odzyskał pełnej sprawności sprzed wypadku - wyjaśnia Kinga Misiewicz. - Lewostronny udar spowodował, że słabsza strona czerpie siły z tej silniejszej. Połowa ciała naszego synka drży, lewa powieka nie działa. Syn widzi podwójnie.

Rehabilitacja pochłania miesięcznie około 2 tysięcy złotych. Chłopiec już dwa razy miał wszczepione komórki macierzyste. Mają pomóc zregenerować organizm. Tak, by Alan był jeszcze bardziej sprawny. Tak jak przed wypadkiem.

od 7 lat
Wideo

Jak głosujemy w II turze wyborów samorządowych

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na dzienniklodzki.pl Dziennik Łódzki