Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Andrea Anastasi, czyli włoski Nano, który stał się Antkiem

Paweł Hochstim, Londyn
Andrea Anastasi na każdym kroku podkreśla, jak doskonale czuje się w Polsce
Andrea Anastasi na każdym kroku podkreśla, jak doskonale czuje się w Polsce Sylwia Dąbrowa/polskapresse
Wścieka się, gdy jego siatkarz podejmie na boisku błędną decyzję, ale po meczu nigdy nie powie na niego złego słowa. Śpi ze swoimi medalami, a nic nie odstresowuje go lepiej od pielęgnowania ogrodu. Andrea Anastasi, kiedyś włoski "Nano", czyli "Krasnal", a dzisiaj po prostu Antek. Nasz Antek.

Gdy w 2010 roku reprezentacja Polski kompromitowała się na mistrzostwach świata we Włoszech, cały siatkarski świat śmiał się, że Anastasiego do finału niosą na lektyce. Prowadził wówczas Włochów, a drużyna była chyba najsłabsza w historii. Mimo to dzięki systemowi i "losowaniu" nie było drużyny, która przed fazą finałową mogła z nimi wygrać. Japonia, Egipt, Iran, Niemcy, Portoryko, Stany Zjednoczone i Francja - to byli rywale włoskiej drużyny w drodze do półfinału. Jeszcze żaden gospodarz w żadnym turnieju nie miał tak szerokiej autostrady do medalu. Ale później, gdy przeciwko Włochom stanęli już poważni rywale, Anastasi poległ. Zajął czwarte miejsce i został zwolniony.

W tym samym czasie pracę w Polsce tracił Daniel Castellani, rok wcześniej noszony na rękach po zdobyciu mistrzostwa Europy. Anastasi stał się jednym z kandydatów do objęcia funkcji polskiego selekcjonera, ale wcale nie głównym. Tym był Jacek Nawrocki, prowadzący PGE Skrę Bełchatów. I Anastasi pewnie nie pracowałby w Polsce, gdyby Nawrocki mógł odejść ze Skry i pracować z reprezentacją. Chciał jednak łączyć obie funkcje, a bełchatowski klub nawet nie chciał rozmawiać o rozwiązaniu kontraktu. Zarząd Polskiego Związku Piłki Siatkowej najpierw zgodził się, by Nawrocki pracował również w Bełchatowie, ale później zmienił zdanie. I postawił na Anastasiego.

- Mogę zarabiać niewiele, ale muszę mieć zagwarantowane wysokie premie za medale - oświadczył Anastasi, czym od razu zyskał przychylność. Dziś szefowie związku twierdzą, że już wtedy byli pewni, że będą sukcesy, choć bardziej prawdopodobne jest, iż wtedy myśleli, że... zaoszczędzą.

Anastasi przyjechał do Polski i jego pierwszą myślą musiało być: Nie dam rady. - Jeździłem po kraju i od kolejnych zawodników słyszałem, że chcą mieć wolne od reprezentacji - wspomina. Wtedy z gry w kadrze zrezygnowali Mariusz Wlazły, Daniel Pliński, Paweł Zagumny i Michał Winiarski. Dwaj ostatni wrócili później do drużyny, ale Wlazłego i Plińskiego Anastasi nigdy nie powołał.

Gdy kilka miesięcy później jechał na Mistrzostwa Europy, katastrofa wisiała w powietrzu, bo w ostatniej próbie, czyli Memoriale Wagnera w trzech meczach Polacy wygrali zaledwie jednego seta. Wtedy pierwszy raz miał okazję zaimponować swoim zawodnikom, bo nie dość, że na każdym kroku podkreślał, jak w nich wierzy, to jeszcze wymiernie im pomógł. W meczu fazy grupowej celowo wystawił rezerwy w meczu ze Słowacją, by w kolejnej rundzie ominąć silnych wtedy Bułgarów.

A poza tym miał na koncie jeden sukces, czyli brązowy medal Ligi Światowej, ale wywalczony w wyjątkowo szczęśliwych okolicznościach, bo w turnieju finałowym biało-czerwoni zagrali dzięki temu, że Polska była jego organizatorem, a brąz dały wymęczona wygrana 3:2 z Bułgarią i dwa zwycięstwa z przeciętną Argentyną. - Andrea to fantastyczny człowiek. I ma wiele szczęścia - mówi o nim Mirosław Przedpełski. Szczęście to rzeczywiście wizytówka selekcjonera. Korzystne losowania, kontuzje w drużynach rywali, czy dzika karta na Puchar Świata - bez tego mogłoby nie być tak fantastycznych wyników.

Ale nie tylko szczęściem Anastasi wygrywa mecze. - Trener ma swój system gry i cały czas wbija nam go do głowy. To właśnie dzięki niemu jesteśmy w stanie wygrywać nawet wtedy, gdy wcześniej tracimy kilka punktów - mówi Michał Winiarski.

Na czym polega ten system? Przede wszystkim na prostej i maksymalnie skutecznej grze, dłuższym utrzymywaniu piłki do pewnej akcji oraz wyeliminowaniu tzw. elementu szaleństwa, do niedawna wizytówki polskiej reprezentacji. To właśnie dlatego Anastasi wściekał się, gdy w ostatnim Memoriale Wagnera Zbigniew Bartman mocno zaatakował z siódmego metra, co nie mogło skończyć się dobrze i posłał piłkę w aut. Anastasi z całą siłą rzucił mazakiem o podłogę, później kopnął krzesło, a następnie przez kilka minut siedział wyraźnie obrażony. Nie pierwszy raz zresztą, bo w jednym z meczów Mistrzostw Europy też obraził się na zespół i w trakcie przerwy nie zamienił z zawodnikami ani jednego słowa.

- Andrea to człowiek bardzo emocjonalny. Stara się panować nad emocjami, ale czasem go poniesie - mówi o nim Andrea Gardini, jego wieloletni przyjaciel i najbliższy współpracownik. Razem prowadzili reprezentację Włoch, a dzisiaj wspólnie kierują polskim zespołem. Gardini jest zupełnie inny, a gdy w Zielonej Górze Anastasi ciskał mazakiem o ziemię, ten zasłaniając twarz nie potrafił powstrzymać śmiechu. Kilka minut po meczu, gdy emocje opadły, Anastasi też się już z tego śmiał.

- Trener taki po prostu jest. Poznaliśmy go już i potrafimy przewidzieć jego zachowanie - mówi Marcin Możdżonek, kapitan reprezentacji. Zawodnicy zresztą nie ukrywają swojej fascynacji Anastasim. Na każdym kroku widać, że za Antkiem, jak go nazywają, skoczyliby w ogień. Bartman nawet zdecydował się zmienić pozycję na boisku, bo tak wymyślił Anastasi.

Emocje towarzyszyły Anastasiemu przez całe życie. Gdy ponad dwadzieścia lat temu Julio Velasco, legendarny argentyński trener, prowadzący wówczas reprezentację Włoch powiedział mu, że jest już za słaby do gry w jego drużynie, Anastasi się popłakał. Dziś wie, że Velasco, którego nazywa swoim trenerskim mentorem, miał rację. Zresztą, gdyby w dzisiejszych czasach uprawiał siatkówkę, to z powodu niskiego wzrostu nie miałby szans na międzynarodową karierę. Mierzy bowiem 185 cm, a w polskim zespole nawet libero Krzysztof Ignaczak jest od niego wyższy.

W pierwszym meczu w Londynie biało-czerwoni zagrają z rodakami Anastasiego, Włochami (niedziela, godz. 21 polskiego czasu). Cztery lata temu w Pekinie po przegranym meczu z Włochami w ćwierćfinale Polacy przedwcześnie musieli wrócić do domów. Trenerem Włochów był wtedy... Anastasi. - Kocham mój kraj, ale pracuję w Polsce. Jestem profesjonalistą, więc nie mam pękniętego serca, gdy mój zespół gra z Włochami - mówi.

Ale paradoksalnie Włosi są jedyną reprezentacją na świecie, z którą Polacy pod wodzą Anastasiego częściej przegrywają, niż wygrywają. Oby w niedzielę ta statystyka została zmieniona. Bo zwycięstwo z Włochami otworzy nam autostradę do półfinału. Taką, jaką dwa lata temu Anastasi miał na mundialu.

Zapisz się do newslettera

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dzienniklodzki.pl Dziennik Łódzki