18+

Treść tylko dla pełnoletnich

Kolejna strona może zawierać treści nieodpowiednie dla osób niepełnoletnich. Jeśli chcesz do niej dotrzeć, wybierz niżej odpowiedni przycisk!

Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Andrzej Pukaczewski, fotografik, który obudził nieznaną historię miasta

Łukasz Kaczyński
Andrzeja Pukaczewskiego (po prawej) i Jarosława A. Janowskiego  z grupy "ZŁOM" łączy zamiłowanie do dowodów dawnej historii Łodzi
Andrzeja Pukaczewskiego (po prawej) i Jarosława A. Janowskiego z grupy "ZŁOM" łączy zamiłowanie do dowodów dawnej historii Łodzi Agata Zburzycka / ZŁOM Łódź
To w dużej mierze dzięki niemu wielu łodzian zaczęło inaczej patrzeć na swoje miasto. Andrzej Pukaczewski uczynił bowiem widzialnym to, co dotąd było skryte. Z pyłu i brudu ulicy podniósł do rangi sztuki przedmioty, które u swego zarania sztuką być nie miały.

Bałuty i Śródmieście - tu nestor łódzkich artystów fotografików szuka do swych prac "tworzywa" i "modeli", wydobywając je z płaszczyzny ulicy. Mowa bowiem o żeliwnych, zabytkowych, zdobionych wzorami i liternictwem włazach kanalizacyjnych oraz o "krasnalach", czyli tzw. odbojnikach umieszczanych w bramach kamienic. Wówczas przedmiot przestaje być sobą, a zaczyna istnieć jako forma graficzna. Ta praktyka, zapoczątkowana w 1979 roku, zaskarbiła panu Andrzejowi w oczach miłośników historii miasta miano prekursora "klapoznawstwa".

A wszystko zaczęło się w 1979 roku podczas wystawy zorganizowanej przez łódzkie Biuro Wystaw Artystycznych, obecną Miejską Galerię Sztuki...

Fotograf ze szkodą

- "Łódź - portret miasta", tak brzmiał temat tamtego konkursu. Bardzo pojemny, ale wszyscy fotografowali architekturę i ulice. Pochyliłem się więc nad tym, co znajdowało się w błocie ulicy - wspomina 81-letni dziś Andrzej Pukaczewski. Ten konkurs i wygrana w kolejnym, w 1981 roku, spowodowały zgłębianie tematu.

Tym co wyróżnia prace Andrzeja Pukaczewskiego, jest jego podejście do materii fotografii. Nie tylko prezentuje on zdjęcia pojedynczo, ale też umieszcza je w blokach - po kilka, kilkanaście - w z namysłem skomponowanych zestawach.

- Robię to z pewną szkodą dla siebie. Przestało wystarczać mi jedno zdjęcie, nawet jeśli będzie doskonale skomponowane - wyjaśnia pan Andrzej.- Gdy używam zestawu, wydaje mi się, że poszerzam odbiór, że pokazuję nie tylko kontrasty, ale i podobieństwa. Że tworzy się z tego większa opowieść.

Pracując nad każdym zdjęciem pan Andrzej nie ingeruje w ułożenie włazów, ale często je czyści. Czasem są tak zagrzebane, że tylko po fragmencie domyśla się, że całość jest wartościowa. Do jego ekwipunku należą zwykle: szczotka zwykła, szczotka druciana, gąbka i ewentualnie nabłyszczacz, by wzmóc połysk (jeśli jest to płyta błyszcząca).

- Zauważyłem, że ta sama płyta różni się przed i po deszczu. Ogromne znaczenie ma też położenie słońca - przyznaje Andrzej Pukaczewski. - Do niektórych płyt podchodziłem kilkanaście razy, o różnej porze dnia. W niektórych porach włazy są w ogóle nieciekawe: szare, płaskie. Najłatwiej robić jest zdjęcia latem, o zachodzie słońca, gdy jest ono mocno czerwonawe, pomarańczowe i zaczyna się tworzyć coraz większy światłocień.

Kontrast zdjęć można podkreślić jeszcze w ciemni, stosując np. bardziej kontrastowy papier, ale jeśli punkt wyjścia jest słaby, dobry rezultat jest trudny do osiągnięcia. Efekty pięcioletnich poszukiwań pana Andrzeja można było oglądać na obszernej (ok. 250 zdjęć) ekspozycji "Łódź - grafika ulic" w listopadzie i grudniu 2013 roku w Galerii Re:medium, oddziale Miejskiej Galerii Sztuki na ulicy Piotrkowskiej.

- Myślałem, że już z tego zadania nie wyjdę, ale chciałem zamknąć jakiś etap pracy. Skończyć choćby pięćdziesiąt prac kolorowych. Bo czarno-białych mam trzysta - przyznaje pan Andrzej.

Termin wernisażu wystawy przesunął się nieco, bo trwały poszukiwania "ludzi dobrej woli", którzy mogliby sfinansować wydanie katalogu. Na wysokości zadania stanął Zarząd Wodociągów i Kanalizacji. Nie pierwszy raz. ZWiK z przychylnością odnosi się do pomysłów i inicjatyw społeczników ze Zrzeszenia Łódzkich Odkrywców Metali "ZŁOM", którzy lobbują za ratowaniem zabytkowych włazów.

- Załatwił mi to senator Ryszard Bonisławski, który był na pierwszej mojej wystawie w Galerii 87, a ta zrobiła na nim duże wrażenie - mówi pan Andrzej. - Znał też moje zdjęcia, także zdjęcia zamku w Oporowie, choć nie ma się czym chwalić, bo publikacje z owego czasy były na takim poziomie jak katalogi wystaw. Dziś wstyd je pokazać.

Niemal w tym samym czasie odbyła się druga wystawa zatytułowana "Retrospekcja", w maju 2013 roku.

- Była to raczej super-mini-retrospekcja - koryguje żartobliwie Andrzej Pukaczewski. - Bo jak ją nazwać, jeśli było to około czterdziestu zdjęć, a takich, co pojawiały się po różnych wystawach lub ujrzały światło dzienne mam około czterech tysięcy.

Klapa znaczy spotkanie

- Czasem zdjęcia są dziełem przypadku: gdy się czegoś szuka, ale jeszcze nie wiadomo czego. Byłem przekonany, że temat pokryw jest tematem czarno-białej fotografii. Ale pod koniec lat 80. pracując nad pewną klapą spostrzegłem kiedyś kątem oka coś kolorowego. To też była płyta. I tak się zaczęło - wspomina pan Andrzej.

Innym razem, przy ul. 6 Sierpnia, pan Andrzej natrafił na właz przywołujący na myśl kształty modernistycznie. Ręcznie wykonany kazał jednak myśleć o sobie jako o dziele współczesnym. Zagadkę wyjaśniła dopiero kobieta, która mieszkała niedaleko od "przed wojny", a wspomniana płyta... już wtedy tam była.
Tworzeniu "grafiki ulicy" zawsze towarzyszą spotkania z ludźmi. Niektóre są bardziej, inne mniej przyjemne. "A zezwolenie z administracji pan ma? Nie wpuszczę" - usłyszał pan Andrzej na ul. Gdańskiej. Gdy fotografował w podwórzu na ul. Wschodniej przyszło do niego dwóch mieszkańców oficyny.

- Jeden z nich zapytał, czy mam zgodę lokatorów, bo on się na nic nie zgadzał. "Proszę opuścić teren" wykłócał się. Na szczęście drugi był bardziej trzeźwy i zabrał kolegę - mówi Andrzej Pukaczewski. - To jest ta komuna, która w umysłach panuje. Wtedy zakazy fotografowania były na różnych, bzdurnych obiektach.

Jeszcze inna sytuacja zdarzyła się na Bałutach, gdzie pewna kobieta obraziła się, gdy zaciekawiona pracą fotografika usłyszała, że ten... robi zdjęcie. "Nie ma pan ładniejszych obiektów? Chyba pan ze mnie kpi?" fukała. Ale większą przeszkodą niż ludzka nieprzychylność są... zamykane bramy.

- Takich jest coraz więcej. Gdybym wcześniej nie zaczął, nie dokończyłbym tej pracy- zaznacza pan Andrzej.

A każde zdjęcie pochłania jego uwagę w pełni. Przez chwilę nie wie, co dzieje się dookoła niego. Pewnego razu, na ulicy, nawet nie zauważył, gdy zatrzymał się obok niego samochód miejskich służb energetycznych. Dostał reprymendę, że porusza się po ulicy bez odblaskowej kamizelki. Od tego czasu to się zmieniło. I zawsze czeka aż w zasięgu wzroku nie ma już samochodów. Często musi fotografować z doskoku, wracając kilka razy nad jedną klapę. Zwłaszcza, że nie lubi szastać klatkami filmu fotograficznego.

- Po prostu nie lubię tego sposobu fotografowania, takiego "strzelania" seriami - przyznaje. - Ja muszę być przekonany do naciśnięcia spustu.

W duchu Strzemińskiego

Jako efekt inspiracji zwycięską wystawą "Grafika ulic" powstał w 1983 roku album "Panna studzianna". "Miejskie" fotografie pana Andrzeja, na których można zobaczyć jak zmieniały się różne obszary Łodzi, towarzyszyły wierszom łódzkiego poety Jana Huszczy. Powstanie albumu zainicjowała Krajowa Agencja Wydawnicza, która wydała go wspólnie z Muzeum Historii Miasta Łodzi. Przy niezbyt rozwiniętym marketingu i dystrybucji, nakład w większości trafił do Muzeum Historii Miasta Łodzi. Ale "Pannę studziannę" można było też kupić w księgarni przy Domu Handlowym "Central". Jest ona obecna także w zbiorach Biblioteki Narodowej Australii.

W zestawach oglądać można również fotografie z cyklu "Wspomnienia z wakacji", które początkowo także były eksponowane pojedynczo. Ale do czasu.

- Zainteresowały mnie przedziwne przedmioty towarzyszące Kaszubom. Bardzo ciekawie graficznie, plastyczne. A zestawienie ich potęguje to wrażenie - mówi pan Andrzej.

Wiele osób jest zaskoczonych cyklem "Rysowanie sitowiem", z którego fotografie odbierano jako grafiki. A są to trawy na płyciźnie jeziora. Zdjęcia powstały na Suwalszczyźnie, na jeziorze, w którym pan Andrzej brodził godzinami.

- Aby zyskać taki efekt potrzeba było wyczekać moment, gdy niebo jest mleczne i bezchmurne, aby światło się rozproszyło - przyznaje pan Andrzej.

Czyli znów - jak w przypadku włazów - przedmiot przestaje być sobą, a zaczyna byt jako forma graficzna.

- Wiedziałem, że będzie mnie ciągnąć w tę stronę. Na tym zależało mi zawsze. Moim zdaniem jestem gdzieś pośrodku, między fotografią a grafiką - przyznaje pan Andrzej, absolwent Państwowej Wyższej Szkoły Sztuk Plastycznych sześć lat po tym, jak wyrzucono z niej Władysława Strzemińskiego. - Chwaliłem sobie te studia, zwłaszcza nastrój, jaki panował w kamienicy na rogu Wierzbowej i Narutowicza, gdzie się wtedy mieściła dzisiejsza Akademia Sztuk Pięknych. Strzemińskiego już nie było, ale jego uczeń, Wegner, ciągnął tę "strzemińszczyznę", by nie zapomniano o tym wielkim artyście. Warunki lokalowe były wtedy komediowe. Wyburzono kilka ścianek, by powstała taka pseudo-aula. Ale studentów było niewielu, około 30 na wydziale.

Teraz dni mijają Andrzejowi Pukaczewskiemu na odświeżaniu swej pracowni. I tylko można się cieszyć, że nowi wystawcy zainteresowani są ponowną prezentacją "Grafiki ulic". Skarby skryte w bruku rozpoczynają nowe życie - jako świadkowie historii Łodzi.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dzienniklodzki.pl Dziennik Łódzki