Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Anita Lipnicka: Jestem pełna paradoksów [WYWIAD]

Anna Gronczewska
Anita Lipnicka
Anita Lipnicka materiały promocyjne
O fascynacjach muzycznych, graniu bez Johna Portera i dzieciństwie w Piotrkowie mówi Anita Lipnicka, która na początku grudnia wystąpi z koncertem w Konstantynowie Łódzkim.

7 grudnia wystąpi Pani w cyklu koncertów "Mimo woli". To część trasy koncertowej związanej z promocją nowej płyty?
Zasadniczą trasę koncertową z udziałem muzyków angielskich mam już za sobą. To była wspaniała przygoda dla nas wszystkich, publiczność w całej Polsce przyjęła nas bardzo ciepło. Teraz będę grać już pojedyncze koncerty z materiałem z albumu "Vena Amoris" z polskim zespołem, który od lat towarzyszy mi na scenie. Będzie więc nieco inaczej, ale równie dobrze.

Na tej nowej płycie słyszymy inną Anitę Lipnicką niż tę, którą znamy z dotychczasowych jej dokonań?
Minęło wiele czasu, odkąd zadebiutowałem na muzycznym rynku. Śpiewam już od 20 lat! W tym okresie przeszłam sporą transformację i jako człowiek, i jako artystka. Zmieniła się moja perspektywa, sposób patrzenia na życie, także moje fascynacje muzyczne uległy przeobrażeniom. To wszystko odciska piętno na mojej twórczości. Pozostaję sobą, ale jestem już inna, odmieniona przez wszystko, co mi się przytrafiło. Muzycznie w moim przypadku to raczej rodzaj ewolucji niż rewolucji. W treści jest bardziej refleksyjnie, w brzmieniu - bardziej smacznie niż kiedyś. I tyle.

Teraz śpiewa pani po polsku. To taki powrót do korzeni?
Czy ja wiem, czy do korzeni? Po prostu poczułam, że przyszła pora na płytę po polsku. Język jest dla mnie narzędziem, kolejnym środkiem wyrazu. Polski i angielski różnią się znacznie od siebie śpiewnością, frazowaniem, plastycznością formy. Do poprzedniej płyty brzmieniowo i intonacyjnie bardziej pasował mi angielski. Tym razem założyłam sobie, że w ramach eksperymentu oprawię polskie teksty w bardzo niepolskie muzyczne krajobrazy. Stąd wybór nietypowych instrumentów, takich jak gitara pedal steel, banjo, mandolina, organy Hammonda czy pianino Wurlitzer. To w założeniu miał być album w stylu Americana z polskimi słowami.

Nie brakuje Pani na scenie Johna Portera?
Nie, gramy wystarczająco dużo w duecie (śmiech). Właśnie po to zaczęliśmy tworzyć płyty osobno, żeby się nieco od siebie zdystansować, pooddychać swoją niezależną przestrzenią. Chociaż i tak, będąc w związku, jesteśmy skazani na branie czynnego udziału w swoich projektach, znamy swoje piosenki - od pierwszych wstępnych pomysłów poprzez wersje demo aż do finalnych wersji studyjnych. John w końcu i tak pojawił się na płycie "Vena Amoris" w charakterze gościa specjalnego. Nie obyło się bez jego gitar.

To tylko przerwa we wspólnych koncertach?
Jak wspomniałam, nadal koncertujemy razem. Przerwaliśmy jedynie nagrywanie wspólnych albumów, bo to stało się trudne do udźwignięcia ze względów logistycznych. Odkąd przyszła na świat nasza córeczka, postanowiliśmy uporządkować nasze życie w ten sposób, by ona najmniej na tym cierpiała.

Wcześniej pojawiła się Pani w projekcie swego brata Arka. To była tylko przygoda, czy zamierzacie powrócić do współpracy?
To była jednorazowa przygoda. Wiedziałam o marzeniu mojego brata, by stworzyć grupę wokalną w stylu przedwojennych revelersów, czyli chóru męskiego śpiewającego w ścisłych harmoniach. Zwyczajnie postanowiłam mu pomóc w realizacji tego marzenia. Zaangażowałam się więc w produkcję płyty "W siódmym niebie", zawierającej piosenki z lat trzydziestych w wykonaniu Voice Bandu i zaśpiewałam z chłopakami jako gość. Teraz panowie koncertują już beze mnie i mam nadzieję, że będzie jakaś fonograficzna kontynuacja tego projektu.

Jest Pani dziewczyną z naszego regionu, pochodzi z Piotrkowa Trybunalskiego, Pani kariera zaczęła się w Łodzi. Jak wspomina Pani swoje piotrkowskie dzieciństwo?
Bardzo błogo. Uważam, że dorastanie w mieście rozmiarów Piotrkowa jest bardzo zdrowe. Moje życie tam było przejrzyste, stabilne i mało skomplikowane. Było jedno kino, żadnego teatru, za to dwa ośrodki kultury i parę knajp, gdzie można było wyjść na piwo. Wszyscy się znali, każdy wiedział, do jakiej społeczności przynależy. W mieście była prężna grupa teatralna, sekcja rockowo-muzyczna, banda motocyklistów oraz zgrany team zapaleńców żeglowania. Wybór był prosty, jeśli człowiek chciał się jakoś określić.

Podobno lubiła pani grać w piłkę, chodziła w spodniach i zaliczała wszystkie drzewa w okolicy. Patrząc dziś na subtelną, spokojną Anitę Lipnicką, aż nie chce się wierzyć, że to o Pani...
Nie wiem doprawdy, czemu ludzie postrzegają mnie jako subtelną i spokojną. Ci, którzy znają mnie bliżej, nigdy nie określiliby mnie takimi słowami. Mogę sprawiać wrażenie osoby łagodnej i delikatnej, w rzeczywistości jednak jestem wymagająca w stosunku do siebie i innych oraz trudna do zadowolenia. Jestem też dość uparta i konsekwentna, mam wyraźny obraz celu, do którego zmierzam, i potrafię być waleczna. Od lat pracuję w zawodzie zdominowanym przez mężczyzn, często jestem jedyną kobietą w towarzystwie, na przykład podczas nagrań płyty. Nauczyłam się więc lawirować między światami, tym, co męskie i żeńskie. Myślę, że ten trening z dzieciństwa, kiedy byłam skazana na kumpli starszego brata i starałam się w tym środowisku jakoś odnaleźć, dobrze mnie przygotował do takiego życia, jakie teraz prowadzę.

Czytając wywiady z Panią, odnosi się wrażenie, że muzyka zawsze gościła w Pani domu...
Raczej nie. Jestem córką księgowej i elektryka. W mojej rodzinie nie było tradycji muzycznych, nikt nie grał na żadnym instrumencie. Rodzice nie byli raczej ekspertami w tej dziedzinie, po prostu słuchali tego, co ich sąsiedzi czy rówieśnicy w komunistycznej Polsce. W pewnym momencie to było głównie italo disco (śmiech). Moja edukacja muzyczna, pierwsze fascynacje były mi zaszczepiane przez znajomych, przyjaciół, ludzi, których napotykałam na swej drodze. Jako nastolatka zasłuchiwałam się w poezji śpiewanej, jeździłam na festiwale studenckie z akustyczną gitarą na ramieniu, kochałam Stachurę, prozę Hłaski i takie tam. Byłam typową melancholijną nastolatką w zamszowych butach i długich powyciąganych swetrach. Takie były moje początki. Potem przypadła era grunge'u - fascynacja Nirvaną, Pearl Jamem i tego typu bandami. Wtedy ścięłam włosy na zero i nosiłam ciężkie męskie glany - kolejna faza dojrzewania!
Brat był takim idolem, którego chciała Pani naśladować?
Brat był dla mnie megaważną postacią w tamtym czasie. Byłam w niego do pewnego momentu ślepo zapatrzona. To za jego namową zerwałam kontrakt modelki, będąc w Tokio jako 16-latka, i wróciłam do Polski, by wskoczyć w rolę wokalistki w lokalnym zespole rockowym. Tak się zaczęło moje śpiewanie na poważnie. Na jakiś czas, też za sprawą Arka, wylądowałam w krakowskim kabarecie - Grupie Rafała Kmity. Ale po tym, jak wygraliśmy Grand Prix na festiwalu PaKA, zrezygnowałam z udziału w kabarecie na rzecz zespołu Varius Manx.

Kiedy nadszedł moment, gdy wiedziała Pani, że muzyka będzie tym, co zajmie jedno z najważniejszych miejsc?
Właśnie wtedy, gdy dołączyłam do łódzkiej grupy. Sprawy potoczyły się bardzo szybko i życie jakby samo podjęło za mnie decyzję, co mam robić w przyszłości.

Ale wcześniej była Pani modelką, musiała opuścić rodzinny Piotrków. Dziś, gdy sama jest Pani matką, pewnie dziękuje rodzicom, że zaufali pani i wypuścili w daleki świat?
To nie jest takie jednoznaczne. Wtedy wydawało mi się, że jestem dorosła i mogę stanowić sama o sobie. W rzeczywistości jednak byłam jeszcze dzieckiem, zwykłą nastolatką. Teraz, kiedy sama mam córkę, nie wyobrażam sobie wysłać jej na koniec świata w wieku 15 lat, jak zrobili to moi rodzice. To oczywiście przyniosło wiele dobrego, pomogło uwierzyć mi, że wszystko jest możliwe. Ale nie obyło się bez skutków ubocznych, których jednak chciałabym oszczędzić mojemu dziecku. To są trudne wybory. I nigdy do końca nie wiadomo, jaka droga jest słuszna.

Lubi Pani wracać do Piotrkowa?
Teraz wracam tam już tylko do mamy. Odczuwam duży sentyment do tego miasta, miejsc, w których dorastałam, z którymi wiążą mnie wspomnienia. Jednak dziś nie wyobrażam sobie tam mieszkać. Wyrosłam z mojego rodzinnego gniazda i zapragnęłam czegoś więcej. Teraz moje życie koncentruje się w obrębie Warszawy. Ale nie tylko, lubię podróżować, poznawać nowych ludzi, czerpać z różnych kultur. Po części realizuję swoje internacjonalne upodobania, koneksje, podejmując współpracę z muzykami z różnych krajów. Mam raczej kosmopolityczne usposobienie.

Jaka jest Anita Lipnicka?
Złożona, skomplikowana i wielowarstwowa. Pełna paradoksów. Z jednej strony ciekawa świata i ludzi, z drugiej - szalenie introwertyczna, stroniąca od zgiełku i towarzyskiego zamętu. Konsekwentna w dążeniu do celu, ale za to cholernie niesystematyczna. Potrafiąca czekać długo, ale bardzo niecierpliwa. Twarda jak skała i wątła jak trawa na wietrze. Zabawna, figlarna i lekka, jednocześnie śmiertelnie poważna, depresyjna i ciężka. Pewna siebie i pełna niepewności.

Podobno jest Pani kobietą w służbie domu...
To też. To jedna z moich twarzy, odsłon mojej osobowości. Ponieważ jestem niezwykle obowiązkowa, staram się nie zawalać na tym polu. Prowadzić dom pewną ręką, być uważną mamą, dającą poczucie bezpieczeństwa. Jednocześnie jednak nie wyobrażam sobie życia bez muzyki, a co za tym idzie, spełniania własnych ambicji na tym polu. I na tym styku następuje często zgrzyt, powstaje pęknięcie nie do zaklejenia. Czasem wolałabym mieć dwa życia - jedno w służbie domu i rodziny, drugie wyłącznie dla muzyki. Może wtedy nie miałabym ciągłego poczucie, że wciąż zawalam na którymś z tych dwóch obszarów.

Nie męczy Pani życie w trasie?
Oczywiście, bywa to męczące. Głównie ze względu na długie godziny spędzone w podróży. Zawsze rozbrajają mnie pytania dziennikarzy w stylu: "Jak się pani podoba w naszym mieście?". Rzadko mam okazję podziwiać uroki miejsca, w którym gram danego wieczoru. Zazwyczaj wygląda to tak, że spędzamy długie godziny w busie, potem meldujemy się w kolejnym hotelu, udajemy się do koncertowego ośrodka, gdzie rozkładamy sprzęt, próbujemy. Następnie jest występ - nerwy, gorączkowe przygotowania. Po koncercie wywiady, spotkania z fanami, podpisywanie płyt. I nagle noc - ewentualnie posiedzenie w hotelowym barze przy drinku z ekipą, spuszczenie powietrza. Rano znowu w drogę. Ale skłamałabym, gdybym powiedziała, że tego nie lubię. Trasa ma w sobie coś z uroku objazdowych wakacji - wszystko jest zaplanowane, kolejne ruchy następują po sobie, nie musisz za bardzo myśleć o tym, co będzie za chwilę. Zdecydowanie trudniej jest żyć życiem codziennym, wracać do domu i ogarniać przyziemną rzeczywistość. To jest dopiero sztuka!

Lubi Pani koncerty?
Lubię i nie lubię. Mimo tylu lat spędzonych na scenie, wciąż nie radzę sobie z tremą przed występami. Najpierw się martwię, czy przyjdą ludzie, czy to w ogóle ma znaczenie - to moje granie i śpiewanie - dla kogokolwiek. Potem, jak ludzie na widowni już są, pojawia się lęk czy podołam, czy będę w stanie sprostać oczekiwaniom - przecież oni kupili bilety, wydali pieniądze, by spędzić ten wieczór w moim towarzystwie. Więc jest jakiś rodzaj odpowiedzialności. Jeśli udaje się wyczarować królika z kapelusza, jeśli wymiana energii między sceną a publicznością jest dobra, ludzie reagują entuzjastycznie, to jest wielka nagroda. Przychodzi poczucie sensu tego, co robię. Kamień z serca, satysfakcja.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dzienniklodzki.pl Dziennik Łódzki