Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Archeologia: Kłopoty ze znalezionym skarbem

Dorota Abramowicz
Jakub Pokora/archiwum
Nic tak nie podnosi archeologom ciśnienia, jak wieść o ukrytym skarbie. Albo o człowieku z wykrywaczem, który może skarb znaleźć. Nawet gdy robi to w pełni legalnie

Niektórzy archeolodzy mówią o nich "grabieżcy". Inni - a jest ich z roku na rok coraz więcej - współpracują z nimi, doceniając wiedzę, pasję, zaangażowanie.

Efekty owej współpracy bywają spektakularne. Wyjątkowo cenny złoty gulden z wizerunkiem św. Jana Chrzciciela na rewersie, znaleziony przy ul. Jana z Kolna w Gdańsku, poruszył środowisko naukowców. Rzadka moneta z XV w., pochodząca z hrabstwa Moers w Niemczech, pewnie nadal spoczywałaby w ziemi, gdyby archeolodzy nie poprosili o pomoc Marcina Tomaszewskiego, pasjonata z wykrywaczem metali.

Do prac archeologicznych poprzedzających budowę Muzeum II Wojny Światowej przy ul. Wałowej w Gdańsku angażowano, w zależności od ich intensywności, trzech-czterech tzw. detektorystów, czyli osoby pracujące z wykrywaczami. - Dzięki nim wyciągaliśmy z ziemi nawet kilkaset monet dziennie, nie mówiąc o innych cennych znaleziskach - podkreśla archeolog Kora Kowalska.

Z kilkoma detektorystami regularnie współpracuje inny archeolog, Aleksander Kwapiński. W ostatnich dniach dzięki Tomaszowi Urbaniakowi, miłośnikowi historii i kustoszowi Muzeum Miasta Słupska, odnaleziono m.in. fragment noża z kościaną rękojeścią z XV w. i ciekawy świecznik. Skarby spoczywały przy słupskiej Baszcie Czarownic.

- Jesteśmy skuteczni - przyznaje Marcin Tomaszewski, z zawodu projektant biżuterii po ASP, z pasji wiceprezes trójmiejskiej Fundacji Invenire-Salvum, czyli Odnaleźć-Ocalić. - I to nie jest tylko kwestia szczęścia. Pracy z detektorem trzeba się uczyć, laik nie ma szans. Osłuchanie się trwa nawet półtora roku. Nasza pasja nie polega na bieganiu po lesie, tylko na czytaniu książek i grzebaniu po archiwach. Na sukces składają się w 80 procentach wiedza, w 15 procentach sprzęt, a dopiero reszta to szczęście.

Szczęściu pomagają coraz bardziej nowoczesne detektory, które wykrywają artefakty pominięte przez posługujących się łopatkami archeologów. Tak było z głośnym odkryciem w 2008 roku na Opolszczyźnie. Informacja, że z Nowej Cerekwi pochodzą złote monety, które się pojawiły na czarnym rynku, zelektryzowała naukowców. Wspólnie z kilkudziesięcioma zaufanymi poszukiwaczami archeolodzy zorganizowali tzw. badania ratunkowe.

- W ciągu jednego dnia w terenie przebadanym w latach 50. i 60. XX wieku przez archeologów wydobyto 80 procent wszystkich złotych monet celtyckich znalezionych do tej pory na terenie Polski! - mówi Marcin Tomaszewski.

Inna sprawa, że człowiek, dzięki któremu odkryto skarb, zasiadł na ławie oskarżonych. Igor Murawski, znany w środowisku jako Van Worden, założyciel popularnego forum The-saurus, prezes Polskiego Klubu Eksploracji Historycznej w Wielkiej Brytanii, został oskarżony o szabrowanie stanowisk archeologicznych. Wprawdzie opowiedział naukowcom z Uniwersytetu Warszawskiego i Uniwersytetu Wrocławskiego o znalezisku, ale nie poszedł z tym do konserwatora. Prokurator zażądał kary półtora roku w zawieszeniu i grzywny 2 tys. zł. Ostatecznie Van Worden został uznany winnym kradzieży, ale sąd odstąpił od wymierzenia mu kary. Sędzia zwrócił przy okazji uwagę na to, że "stanowisko, które było dla archeologów sprawą zamkniętą, za sprawą pasjonata znów zaczęło być eksplorowane, więc dzięki działalności oskarżonego doszło do nowych odkryć". Gdyby monety odkryto w Anglii, Muraw-ski dostałby wysoką nagrodę.
Pasja z paragrafem w tle

Wykrywacze są coraz lepsze i coraz tańsze. Nic więc dziwnego, że nawet 80 tys. Polaków od czasu do czasu wyrusza w teren z detektorem. Na Pomorzu jest to kilka tysięcy osób, przeważnie poszukujących pamiątek z okresu II wojny światowej.

- Znam blok na gdyńskim Oksywiu, z którego aż 30 osób biegało ze sprzętem do wykrywania metali po lasach - mówi jeden z trójmiejskich poszukiwaczy. - Pasja jest tak zaraźliwa, że jeden sąsiad wciągał następnego...

Ale sęk w tym, że większość poszukiwaczy działa nielegalnie. - Prawo jest pokręcone - przyznaje Tomaszewski. - Możesz mieć detektor, ale nie możesz go używać, pod groźbą kary do trzech lat więzienia. Chyba że zdobędzie się pozwolenia. A to już nie jest takie łatwe.

Piotr Matuszewski z Wojewódzkiego Urzędu Konserwatora Zabytków w Gdańsku mówi, że tuż przed rozmową ze mną przyjął "delikwenta", wypytującego, co się stanie, gdy bez zezwoleń użyje wykrywacza. - Wytłumaczyłem, że w lesie może mieć problem ze Służbą Leśną, a na plaży z Urzędem Morskim - wylicza Matuszewski. - Do tego dochodzą policja i prokuratura. Najbardziej jednak skuteczni są rolnicy, którzy potrafią ostro pogonić intruza ze swojego pola.

Legalne poszukiwania, nawet poza stanowiskami archeologicznymi, można prowadzić jedynie za zgodą konserwatora zabytków. Zgoda dotyczy zwykle niewielkiego, ściśle określonego obszaru. Znalezisko, nawet najbardziej kuszące, trzeba i tak oddać. Dlatego też jeszcze przed rozpoczęciem eksploracji należy zdobyć zgodę konkretnego muzeum na przyjęcie eksponatu do swoich zbiorów. Od znalazcy wymaga się także działań przypisanych archeologom: założenia karty katalogowej, tzw. opracowania, zakonserwowania, inwentaryzacji, sprawozdania.

To nie wszystko. Jeśli wykopiemy z ziemi bombę, to do naszych obowiązków należy zawiadomienie saperów i zapłacenie za usunięcie niewybuchu. Odkrycie szczątków np. żołnierzy niemieckich z czasów II wojny światowej wymaga zawiadomienia zajmującej się pochówkami fundacji i dopilnowania, by zmarli zostali pogrzebani. Nic więc dziwnego, że przed biurem wojewódzkich konserwatorów zabytków nie ustawiają się kolejki chętnych. - Wydajemy od pięciu do dziesięciu pozwoleń rocznie - przyznaje Piotr Matuszewski.
Kto po jasnej stronie mocy

Przed dwoma laty poseł John Abraham Godson (wówczas PO, dziś bezpartyjny) wystąpił do ministra spraw wewnętrznych z interpelacją "w sprawie uproszczenia przepisów prawa regulującego kwestię używania wykrywaczy metali do prowadzenia poszukiwań ukrytych lub porzuconych zabytków".
Na interpelację odpowiedziała dzisiejsza minister kultury (wtedy podsekretarz stanu) prof. Małgorzata Omilanowska. Przypomniała, że w większości państw Europy wydawane są pozwolenia na posługiwanie się wykrywaczami metali do poszukiwania przedmiotów o wartości kulturowej. Wyjątkiem jest Wielka Brytania, gdzie na mocy prawa rzymskiego (!), skarb należy do "właściciela pola i znalazcy". Minister podniosła też, że archeolodzy niemal jednogłośnie mówią "nie" zniesieniu ograniczeń.
- Zmienić prawo? - zastanawia się Zbigniew Okuniewski, prezes Invenire-Salvum. -Byłbym ostrożny. Nie wszyscy ludzie z wykrywaczami stoją po jasnej stronie mocy. Ale warto dążyć do lepszej współpracy.
Fundacja kierowana przez Okuniew-skiego i Tomaszewskiego na stałe współpracuje z archeologiem dr Anną Longą, która opracowuje odnalezione zabytki. To właśnie dzięki nieformalnym kontaktom Invenire-Salvum do Muzeum Archeologicznego trafią bezcenne bransolety z epoki żelaza odnalezione w Gdyni przez anonimowego poszukiwacza militariów z okresu II wojny światowej. Za bransolety, w ramach wymiany, otrzymał pewien przedmiot z czasów wojny z prywatnych zbiorów wiceprezesa fundacji. A potem pasjonaci z Invenire-Salvum całkowicie legalnie, pod okiem dr Longi, przeprowadzili sondażowe badania archeologiczne w gdyńskim lesie, znajdując ceramikę i bursztyny - ślady osady kultury pomorskiej.
Wykopaliska ściśle tajne

Organizacji takich jak Invenire-Salvum jest wiele na terenie Polski. Stowarzyszenie Historyczno-Poszukiwawcze Denar z Elbląga, zrzeszające pasjonatów otrzymało zezwolenie na badania Mierzei Wiślanej. Powstałe przed dwoma laty Słupskie Stowarzyszenie Eksploracyjno-Historyczne Gryf także legalnie ratuje zabytki regionu.

- To między innymi cmentarze niemieckie, ewangelickie - mówi Tomasz Urbaniak. - Gdy przyjeżdża do Słupska Aleksander Kwapiński i prosi o pomoc - nie odmawiam. Wyjaśniam, że na przykład ten budynek powstał w XVIII wieku, a tu był pożar... Mam też kontakt z 80 procentami tutejszych właścicieli wykrywaczy. Informują mnie o znaleziskach, wszystko oddajemy Olkowi Kwapińs-kiemu, a on po opracowaniu przekazuje do Muzeum Pomorza Środkowego w Słupsku.

- Można to nazwać symbiozą - uśmiecha się Aleksander Kwapiński. - Tacy ludzie jak Urbaniak, historyk z pasją i ogromną wiedzą na temat swojej małej ojczyzny, to nieoceniona pomoc w czasie badań.

Współpraca polega też na ochronie zabytków przed nielegalnymi poszukiwaczami. Takimi, którzy wykopią dół, zniszczą stanowisko archeologiczne, pozbawią kontekstu zrabowane przedmioty. Dlatego tak ważne bywa zachowanie tajemnicy. - Wszystkie wykopaliska są tajne - podkreśla Urbaniak.

Obie strony często używają słowa "zaufanie". I przyznają, że po obu stronach pokłady nieufności są spore.
- Bo nie każdemu archeologowi można zaufać - twierdzi Tomasz Urbaniak. - W latach 2001-2002 w Bytowie badania prowadził archeolog z Poznania. Dopiero po ośmiu latach udało się miastu odzyskać część wydobytych zabytków, w tym bursztynowy różaniec i diadem. Jednak wszystkiego nie oddał...

Niezależnie od jeszcze głębokich pokładów nieufności, daleko już odeszliśmy od lat 90. XX wieku, gdy każdy kopał, gdzie chciał i jak chciał. I choć im dalej na południe Polski, tym większy sprzeciw archeologów na włączanie do prac poszukiwaczy, to Pomorskie, obok Warmii i Mazur oraz Pomorza Zachodniego, stanowi forpocztę współpracy obu środowisk.

- Po prostu cywilizujemy się jako społeczeństwo - mówi Aleksander Kwapiński.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dzienniklodzki.pl Dziennik Łódzki