Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Arkadiusz Wójcik, aktor Teatru Powszechnego w Łodzi: Życie aktora musi być ciągłą walką

Dariusz Pawłowski
Dariusz Pawłowski
Spektakl "Hanna Arendt"
Spektakl "Hanna Arendt" Katarzyna Chmura
Z Arkadiuszem Wójcikiem, aktorem Teatru Powszechnego w Łodzi, rozmawia Dariusz Pawłowski.

Ciągle jesteśmy u początku tego roku. Bywa, że przy takich okazjach robimy podsumowania i plany. Czy Pan jest w takim momencie, że zastanawia się: co za mną, co przede mną?

Takie myśli pojawiają się zwykle po premierach. Z kolei opiekun mojego roku Andrzej Makowiecki mówił, że po piątej roli pojawia się niebezpieczny moment, w którym można zacząć się powielać i tracić kontrolę nad warsztatem. Często gram w sylwestrowych spektaklach – w tym kontekście rzeczywiście pojawia się refleksja, jak moje dotychczasowe role układają się w całość? Mam to szczęście, że od początku mojego pobytu w Teatrze Powszechnym w Łodzi dyrektor Ewa Pilawska świadomie mnie prowadzi, a zadania, które dostaję, nie są przypadkiem. Punktem kluczowym była dla mnie „Pomoc domowa”. Do tego momentu dopiero zbierałem różne doświadczenia sceniczne: od Elvisa Presleya po misia z Zakopanego. Gdy na tablicy pojawił się okólnik z obsadą „Pomocy domowej”, gdzie było napisane „Arkadiusz Wójcik – Nadia”, najpierw miałem zawał z radości, a zaraz potem z przerażenia, że nie dam rady. Później było „Tango Łódź” i rola Heroda. Po prapremierze zrozumiałem, że Herod nie powstałby bez „Pomocy domowej”. Mocna Nadia, która włada sceną i widownią, zbudowała Heroda, który ma odwagę, żeby wejść w widownię i prowokować zło.

Zbieranie doświadczeń miało umożliwić otwieranie się?

Tak. Aktor nie powinien się ograniczać. Nie chcę mówić reżyserowi, że czegoś nie zrobię. Chcę mieć przed sobą wyzwania i rozwijać się. Lubię, gdy rola rodzi się w rozmowach. Na przykład Nadia rodziła się w rozmowach, także w pokoju pani dyrektor. Nigdy nie mogę powiedzieć, że osiągnąłem wszystko, po spektaklu nie powinienem stwierdzać, że świetnie zagrałem. Należę do aktorów, którzy nigdy nie są z siebie zadowoleni. Walczę też z rutyną, gdy przedstawienie przekracza na przykład liczbę pięćdziesięciu pokazów - im dalej idziemy w las, tym jest trudniej, bo przecież publiczność już więcej wie i więcej od nas wymaga.

Pan zatem stara się udowodnić, że można się też rozwijać w ramach jednej postaci. Nadia, która pojawiła się w kilku tytułach, trochę się zmienia, ma nawet inną fryzurę...

Tak. Moje trzy spotkania z Nadią nie mogły być powtarzaniem tego samego. To zabawa konwencją. W „Pomocy domowej” Nadia jest w środku konfliktu, rozwiązuje go i pomaga. W „Żonie potrzebnej od zaraz” wkracza w ten świat, ale potrafi powiedzieć: „basta, przekraczacie granice”. A w „Manewrach weselnych” stała się mikropsychologiem. Staraliśmy się tkać tę postać z drobnych reakcji, spojrzeń, ale zmienić też sposób grania. Zawsze zależy mi, żeby była to komedia w dobrym tego słowa znaczeniu, której jesteśmy w naszym Teatrze uczeni.

Dopiero w teatrze?

W szkole nikt nas nie uczył komedii, zawsze była odsuwana na dalszy tor. Tylko Eugeniusz Korin, z którym miałem sceny klasyczne, jako jedyny dotknął komedii - ale raczej takiej bardzo mocno i szeroko granej. Gdy zapytałem, dlaczego nas tego uczy, odpowiedział: „bo nigdy tego nie osiągnięcie w teatrze; musicie dotknąć tej szerokości, żeby potem z niej schodzić”. Traktując gatunek komediowy poważnie, nie tworzymy spektakli w stylu objeżdżających Polskę fars, w których wszyscy czekają na puentę w wykonaniu telewizyjnej gwiazdy. Wchodząc na scenę, nie mogę myśleć: „teraz Państwa rozbawię”. Graliśmy „Pomoc domową” już około siedemdziesięciu razy i jest tam moment, który zawsze powoduje salwy śmiechu i owacje. Pewnego razu tego zabrakło. Przecież nie mogliśmy się w tym momencie odwrócić do publiczności i powiedzieć: „przepraszam bardzo, to było śmieszne i proszę się śmiać”. Tego wszystkiego nas i reżyserów uczy nasz Teatr, który jest miejscem rzetelnej pracy nad gatunkiem komediowym.

Brakuje Wam reżyserów, z którymi możecie pracować?

Chodzi o coś innego – młodzi reżyserzy rzadko sięgają po komedie. Wystarczy spojrzeć na dyplomy w szkołach teatralnych. Podczas Festiwalu Szkół Teatralnych wszyscy rzucają się na najtrudniejsze tematy. Twórcy boją się dotknąć komedii. Dlatego Polskie Centrum Komedii jest unikatowe - tutaj reżyserzy mogą się spotkać z grupą ludzi, która na ten temat wie coś więcej, z którą można szukać głębiej. Czasem reżyserzy, którzy przyjeżdżają do nas pierwszy raz, są na początku lekko zagubieni. Uważam, że powinniśmy się wzajemnie od siebie uczyć. Nasz Teatr może też uczyć widownię teatru i otwierać ją na inne formy. Idea, którą wymyśliła pani dyrektor, czyli „Teatr blisko ludzi”, nie jest tylko hasłem, sztampą. Tłum ludzi, który wraca do naszego Teatru, to nasi przyjaciele. Ten stan trwa, a my nie mamy spektakli, które schodzą po dziesięciu przedstawieniach.

Może powinniście prowadzić warsztaty dla reżyserów?

Czasem trzeba się nawzajem naprowadzać i jeśli ma się zespół, który specjalizuje się w komedii, to warto z tego korzystać. Doświadczenie też robi swoje - widać to na przykład w czasie prób generalnych. Bywają sytuacje, kiedy jesteśmy totalnie zapętleni, a spektakl nie jest śmieszny i szykuje się tragiczny, tandetny finał. Pani dyrektor sensownym omówieniem, używając „zdania klucza”, potrafi wszystko uporządkować. To bezcenna umiejętność, która wynika z dogłębnej znajomości teatru.

Wróćmy jeszcze na chwilę do Nadii, która jest trochę poza płcią. Co dalej? Czy podczas którejś z kolejnych odsłon może z niej wyjść mężczyzna?

Może będzie taki moment, to może być ciekawe. Widziałem zupełnie inną od naszej „Pomoc domową” w Teatrze Polonia. Zobaczyłem odmienne konteksty, bo Nadię grała kobieta, zresztą świetnie. Wydaje mi się, że w naszej wersji ma to inną moc obnażania ludzkich słabości.

Gdzie szukacie inspiracji?

Przyglądamy się temu, co się dzieje w innych teatrach w Polsce. Interesujemy się również, co dzieje się w światowej komedii filmowej. Dla mnie wielką inspiracją są stand-upy Robina Williamsa, szczególnie jedne z ostatnich, gdy opowiadał o swoim uzależnieniu, o narkotykach, o alkoholu - z ogromnym dystansem, ale jednocześnie mówiąc: „ludzie kochajcie swoje życie, żebyście nie zabrnęli za daleko, nie poddawajcie się, nigdy nie ma końca”. Spektakle teatralne ewoluują. Moja mama ma następującą technikę: przychodzi na premierę, potem wraca za miesiąc po, a później po roku. Zawsze mówi, że zauważa petardy rozwoju.

Poza ambicjami aktorskimi podejmuje Pan wiele działań warsztatowych, edukacyjnych. Z kim Pan najchętniej pracuje?

Wydaje mi się, że aktor nie powinien ograniczać się do sceny. Powinien zdawać sobie sprawę, jak trudno prowadzi się teatr, jak się sprzedaje bilety, jak pracuje technika, jak się pozyskuje teksty…. Prowadzę różne warsztaty, cyklicznie też zajęcia z seniorami z grupy „Jesteśmy”, od trzech lat z MONAR-em w ramach terapii pacjentów ośrodka. To wielka nauka, spotykam się ze świetnymi ludźmi, często nadwrażliwymi osobami, którymi nikt nie pokazał, jak rozwiązywać problemy. To wszystko wynika z idei „Teatru blisko ludzi” i działań edukacyjnych, które są od lat konsekwentnie realizowane w naszym Teatrze. Pionierem jest tu Andrzej Jakubas, który do dzisiaj potrafi mieć kilka warsztatów dziennie.

A był taki moment podczas warsztatów, kiedy nie wiedział Pan jak zareagować?

Gdybym przychodził z tezami z cyklu „tak macie żyć”, nie wiedziałbym. Jednak my zadajemy pytania, prowokujemy uczestników do rozmowy, dajemy im okazję do wyjścia na scenę. Wbija nas czasem w fotel, słysząc, jakie mądre rzeczy mówią. Jesteśmy otwarci na wszystkich, a spotkanie z teatrem nie kończy się na spektaklu. Potem jest rozmowa, czasem konfrontacja z trudnymi tematami. Na spotkaniach po spektaklu „Siedemnaście” prowadzący warsztaty zadają pytanie, ile razy powiedzieliście „kocham” w tym tygodniu, miesiącu, roku… To bardzo smutne, jak mało podniesionych rąk jest w górze.

Wychowywanie publiczności?

Też. Ale przede wszystkim poznawanie siebie nawzajem. Nasi widzowie chcą do nas wracać, bo czują, że jesteśmy zespołem, który łączy wspólny cel. Uważam, że pracuję w świetnym Teatrze, a dyrektor Ewa Pilawska ma charyzmę i wizję – nie wstydzę się tego mówić, choć oczywiście wiem, że niektórzy bardzo podejrzliwie patrzą na ludzi, którzy publicznie mówią dobrze o swoim szefie. To oni mają problem, nie ja. Czasem mam ochotę krzyczeć do włodarzy miasta, żeby uświadomić im, że mają w Łodzi wyjątkową wartość. Ale to się nie liczy. Teatr, który ma największą frekwencję, największe wpływy, najwięcej gra – jest marginalizowany przez urzędników. Myślę, że Łódź ma szczęście do ludzi przebudowujących miasto, ale nie ma szczęścia do urzędników od kultury, którzy nie uczestniczą w codziennych spektaklach i nie widzą tak zwanego „zwykłego widza”. Nie wiedzą, jak się u nas czuje i dlaczego wybiera akurat nasz teatr.

Bywa, że zacierają się różnice pomiędzy teatrami...

To prawda. Gdy jakiś czas temu wracałem do Łodzi po pobycie we Wrocławiu, wiadomo było: Jaracz jest taki, Nowy taki, a Powszechny komediowy z ważnym Festiwalem. Mam wrażenie, że obecnie w Łodzi nie prowadzi się polityki kulturalnej, możemy spodziewać się wszystkiego.

Jakie następne zaś kroki w Pana działaniach? Reżyserowanie dużego spektaklu?

Nie myślę takimi kategoriami. Dla mnie teatr jest miejscem rozmowy i fantastycznych spotkań. Mam dużo pracy i jestem z tego powodu szczęśliwy. Podejmuję wybory świadomie - dlatego jestem aktorem kontraktowym, nie podpisuję etatu. Mam umowę na roczny kontrakt teatralny, bo chcę po każdym sezonie rozmawiać z moim dyrektorem o kolejnym sezonie, dowiadywać się co zrobiłem dobrze, a co źle. Nie chcę być aktorem „przeciągniętym” z sezonu na sezon, trwać na etacie. Chcę ciągle zmagać się, a nie osiadać.

Kilka razy powiedział Pan o rozmowie. Czy zatem jest Pan takim rozmówcą, który daje się przekonać?

Tak. Kłócę się, ale nie mówię „nie” bez sprawdzenia na scenie. Zadaję reżyserom dużo pytań, ale potrafię też zaryzykować, żeby sprawdzić, kto z nas ma rację. Szukam nowych wyzwań, dbam o dystans do samego siebie. Przecież postać Nadii jest zbudowana w oparciu o dystans do siebie. Poza tym – umiejętność spoglądania na siebie „nie do końca serio” pomogłaby bardzo wielu osobom.

Mocno wszedł Pan w krwioobieg Łodzi. Czy traktuje Pan nasze miasto jako miejsce, w którym zapuścił korzenie czy jeszcze przystanek przed dalszą podróżą?

Po szkole teatralnej pracowałem we Wrocławiu, potem przeniosłem się do Warszawy. W końcu przyjechałem do Łodzi i od razu uznałem, że to moje miejsce. Oczywiście, nie mogę ze stuprocentową pewnością powiedzieć, że będę tu do końca życia - ale na pewno będę tu dopóki teatralny świat, w którym jestem, się nie wyczerpie.

A co poza teatrem?

Szukam inspiracji w różnych miejscach. Lubię być widzem w teatrze. Kiedyś zapytano mnie, czy mam wymarzonego reżysera, u którego chciałbym zagrać. Odpowiedziałem, że nie chciałbym zagrać u Krzysztofa Warlikowskiego, bo tworzy spektakle, które ja chcę oglądać. Chcę, żeby to była moja tajemnica i święto. Nie chcę wiedzieć, jak powstają. Lubię też kino, czytanie książek i zdobywanie nowych doświadczeń kulinarnych - w Łodzi jest mnóstwo fajnych miejsc, które to umożliwiają. W ogóle nie siedzę w domu, staram się wychodzić do ludzi, uczestniczyć w różnych wydarzeniach, jestem też fanatykiem teatru tańca.

Czyli nie samotne pływanie jachtem po Morzu Śródziemnym, tylko ludzie?

Zdecydowanie ludzie. Nie jestem typem, który w wakacje szuka samotności w lesie. Mamy rodzinny dom poza miastem w świętokrzyskim i wytrzymuję tam góra trzy dni. Za dużo natury i powietrza. Potrzebuję towarzystwa ludzi i spotkań. Z tego powstają fantastyczne historie.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wideo
Wróć na dzienniklodzki.pl Dziennik Łódzki