Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

B. minister edukacji: Samorządy mogą teraz zgubić sens reformy edukacji [WYWIAD]

rozm. Joanna Leszczyńska
Prof. Edmund Wittbrodt
Prof. Edmund Wittbrodt Wojciech Barczyński/polskapresse
Z prof. Edmundem Wittbrodtem, ministrem edukacji w rządzie Jerzego Buzka, rozmawia Joanna Leszczyńska.

Ten rok ma być rekordowy pod względem likwidacji szkół. Wiadomo - jest niż demograficzny. Czy jednak samorządy nie działają zbyt pochopnie, decydując się na likwidację szkół, zamiast wykorzystać sytuację do zmniejszenia liczby uczniów w klasach?
Nie jest łatwo, bo oprócz niżu demograficznego sytuację komplikuje to, że nie udało się wprowadzić obowiązkowej edukacji sześciolatków. Gdyby program wczesnej edukacji dzieci rozpoczął się tak, jak to pierwotnie planowano, to dziś pewnie nauczyciele byliby przesuwani na ten szczebel nauczania. A tak zapotrzebowanie na nauczycieli jest mniejsze niż było dotąd. A co do zmniejszenia liczby uczniów w klasach, uważam, że byłoby ono zasadne, ale samorządy, prowadzące szkoły, nie bardzo chcą myśleć w takim kierunku. Mają trudną sytuację finansową i raczej wolą utrzymywać liczebność w klasach na dopuszczalnym, ale maksymalnym poziomie.

Nie szkoda okazji, by zmienić standardy nauczania w polskiej szkole i sprawić, by nauczyciele dawali z siebie więcej?
Nie sądzę, aby nauczyciele w takich zmniejszonych liczebnie szkołach lepiej zajmowali się dziećmi. Pensum nauczycielskie wynosi 18 godzin tygodniowo przy tablicy plus jedną czy dwie godziny tygodniowo do dyspozycji dyrektora. W Polsce obowiązuje 40 godzin pracy tygodniowo. Nauczyciela też. Co zatem przez pozostałe 20 godzin robi nauczyciel? On oczywiście powie, że się przygotowuje do lekcji, sprawdza klasówki itd., ale nie podejrzewam, że to zajmuje mu tyle czasu. I nie sądzę, by nauczyciele chcieli nawet w obecnej sytuacji więcej czasu poświęcić dzieciom, bo powiedzieliby, że nikt im za to nie płaci.

Ale łatwiej jest uczyć w klasie, która jest mniej liczna. I efekty nauczania też mogą być lepsze.
To jest na pewno prawda, tylko że nie sądzę, by dziś, kiedy jednostki samorządu terytorialnego zaciągają coraz większe kredyty, dofinansowują projekty unijne i inne, poszły w tym kierunku.

Czy decyzje o likwidacji szkół nie są jednak zbyt pochopne, biorąc pod uwagę to, że za kilka lat trend demograficzny może się odwrócić?
W 1989 roku mieliśmy w Polsce około 11 milionów dzieci w wieku do siedemnastu lat, a teraz mamy około 7 milionów. Zatem w ciągu minionych 24 lat liczba dzieci spadła o cztery miliony. Trudno przytrzymać w pracy nauczycieli, kiedy sytuacja szybko się nie zmieni. A co robić z infrastrukturą? Trzeba podejść do tego poważnie i pomyśleć perspektywicznie. Uważam, że trzeba byłoby zachować szkolne budynki i przez ten czas prowadzić w nich np. uniwersytety trzeciego wieku, czy wykorzystać je na zajęcia dokształcające nauczycieli. Trzeba zachować infrastrukturę także z tego względu, że jednak sześciolatki zaczną obowiązkową edukację za rok czy dwa.

Likwidacji szkół towarzyszy łączenie placówek. Na przykład w jednym budynku ma być podstawówka z gimnazjum czy gimnazjum z liceum. Szkoły tracą w ten sposób swoją tożsamość. Ginie też sens reformy edukacji z podziałem na trójstopniowy cykl nauki: podstawówka, gimnazjum i szkoła średnia. Nie boli to Pana, jednego z twórców tej reformy?
To prawda. Nasza reforma zakładała, że szkoły będą funkcjonować oddzielnie. Oddzielnie będzie podstawówka, gimnazjum czy szkoła ponadgimnazjalna. Wprawdzie w wielu przypadkach utworzono zespoły szkół, na przykład w jednym budynku była podstawówka i gimnazjum, ale były oddzielne wejścia, inna kadra i dyrekcja. Dzieci nie miały ze sobą kontaktu. Czasami nauczyciel uczył i tu, i tu, jeżeli nie miał obłożenia godzin w jednej szkole. To było praktykowane.

Po jakimś czasie doszliśmy do wniosku, że jeżeli taka konstrukcja musi być, to być może lepsze byłoby połączenie gimnazjum ze szkołą ponadgimnazjalną. Ale obowiązkowo miały być oddzielne wejścia. Chodziło tylko o to, by lepiej wykorzystać infrastrukturę. Myślę, że nasze założenia miały sens. Zależało nam bowiem na tym, aby pewne negatywne zjawiska, związane z wiekiem rozwojowym dzieci, nie przedostawały się do dzieci, będących na innym etapie rozwoju. Teraz może być różnie z oddzielnymi wejściami do dwóch różnych szkół. A jeżeli gimnazjaliści będą spotykali się z licealistami na korytarzu, to wtedy byłaby to w zasadzie jedna szkoła. Nie sądzę, by było to najlepsze rozwiązanie i trzeba tego unikać.

Zapisz się do newslettera

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dzienniklodzki.pl Dziennik Łódzki