18+

Treść tylko dla pełnoletnich

Kolejna strona może zawierać treści nieodpowiednie dla osób niepełnoletnich. Jeśli chcesz do niej dotrzeć, wybierz niżej odpowiedni przycisk!

Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Bitwa w środku Łodzi: żołnierze szkolą się, jak ratować kolegów na polu walki [ZDJĘCIA+FILM]

Joanna Barczykowska
Odgłosy walki, ciemność, dym, piach i próby ratowania życia kolegów podczas ataku wroga. Tak szkolą się w Łodzi żołnierze przed wyjazdem na misję. Nasza dziennikarka zamieniła się w ratownika i wzięła udział w niezwykłych ćwiczeniach, gdzie krew lała się strumieniami, jak na prawdziwym froncie.

Czas start. Muszę znaleźć rannego żołnierza, sprawdzić, co mu się stało, i szybko podjąć decyzję, jakich środków z indywidualnego pakietu medycznego użyję, by mu pomóc. Przy okazji nie mogę się dać zabić - w trakcie ostrzału muszę paść na ziemię i czołgać się, by jak najszybciej dotrzeć do poszkodowanego. Każda sekunda się liczy. Jeśli kolega oberwał, może się wykrwawić, zanim do niego dotrę. Na szczęście jest dzień i wszystko widać. Jeszcze przed chwilą myślałam, że to zabawa. Stałam w grupie 25 żołnierzy na szkoleniu z ratownictwa pola walki. Za chwilę mają się zacząć zajęcia praktyczne. Pierwsze zadanie, pierwsza próba.

W Ośrodku Symulacji Medycznej Pola Walki, który kilka miesięcy temu powstał w Wojskowym Centrum Kształcenia Medycznego w Łodzi, odbywają się szkolenia z ratownictwa pola walki dla żołnierzy wyjeżdżających na misje wojskowe. Hangar przypomina checkpoint w Afganistanie. W grupie jest 20 żołnierzy, dwóch z jednostki specjalnej, kilku strażników służby więziennej i ja.

Minuta trzydzieści - wieczność

Mundur starego typu chroni moje ubrania. Już robi się gorąco. Zakładam kamizelkę kuloodporną, choć przed żadną kulą by mnie nie obroniła. W środku nie ma ciężkich metalowych płyt, które stanowią prawdziwą osłonę przed pociskami. Wykładowcy podarowali nam dziesięć kilogramów. Przez sztywno zapiętą kamizelkę trudno się oddycha. Czuć już ciężar munduru, choć nie mam w środku pocisków, niezbędnego wyposażenia, plecaka no i broni. Na głowie hełm bardzo ogranicza moje ruchy. W sali między oślepiającymi błyskami lamp kłębi się gęsty dym. Zewsząd słychać odgłosy pola walki.

W walkach jeden z żołnierzy został ciężko ranny. Trzeba go znaleźć i opatrzyć. Z pewnością ucierpiał podczas ostrzału. Ten niestety nie ustaje. Inni żołnierze, objuczeni ciężkim sprzętem wojskowym, muszą ruszyć mu na pomoc. Więc ruszam. Robię duży krok, chcąc rozpocząć bieg. Noga zatapia mi się w grząskim piachu. Tracę równowagę. Czuję się jak w filmie puszczonym w zwolnionym tempie, bo wojskowy mundur i sprzęt krępują moje ruchy. Prawie się przewracam na śliskich kamieniach. Nie mam czasu zastanawiać się nad taktyką biegu, ponieważ znów zaczyna się ostrzał. Padam na ziemię, czołgając się w piachu. Brud momentalnie przestaje mi przeszkadzać. Kiedy hałas słabnie, wstaję i znów zaczynam biec. Widzę już poszkodowanego żołnierza. Chyba oberwał w nogę.

Dobiegam do niego i upewniam się, że w jego ciele jest tylko jedna rana. To fantom, ale z nogi leci mu sugestywna krew. Wracam na początek hangaru po środki opatrunkowe. Na prawdziwym polu bitwy cały indywidualny pakiet medyczny miałabym przy sobie. Podczas szkolenia wykładowcy chcą, by żołnierze wybrali właściwe opatrunki, dlatego wszystkie wyłożyli na podłodze koło dyżurki. W biegu chwytam stazę, czyli opaskę uciskową. Do wyboru miałam kilka rodzajów opatrunków, m.in. izraelski z uciskiem lub okrągły na ranę klatki piersiowej.

Wracam ze stazą z powrotem kilkadziesiąt metrów do poszkodowanego. Znowu muszę przerwać bieg, bo zaczyna się ostrzał. Jestem zmęczona i robię się mniej ostrożna. Podczas prawdziwego ataku taki błąd mógłby kosztować mnie życie. Tu zaczynam tylko głośniej oddychać. Z hełmem na oczach próbuję zacisnąć stazę na nodze poszkodowanego żołnierza. Powinnam się schylić bardziej, ale hełm opadł mi na twarz i gorzej widzę. Moja misja się jeszcze nie skończyła. Muszę wrócić do dyżurki. Reżyser szkolenia postanowił oszczędzić mi już wystrzałów podczas powrotu. Dobiegam ostatkiem sił. Mam wrażenie, że to trwało wieczność. Jeden z żołnierzy mierzy czas. Mój wynik? Minuta trzydzieści.

Poligon w centrum Łodzi

Ośrodek Symulacji Medycznej Pola Walki powstał w Łodzi przy al. 1 Maja w kwietniu zeszłego roku. Zbudowana baza przypomina checkpoint w Afganistanie, Iraku lub na Bałkanach. Do tego dochodzi straszny hałas i stroboskop imitujący błysk wystrzałów.

Na pomysł stworzenia symulatora wpadli łódzcy lekarze, którzy mają za sobą misje w Afganistanie i Iraku. Chcieli, żeby żołnierze wyjeżdżający na misje szkolili się w warunkach zbliżonych do tam panujących. Bezpośrednim inicjatorem był płk Zbigniew Aszkielaniec, komendant Wojskowego Centrum Kształcenia Medycznego w Łodzi, który również jest lekarzem. Na misjach był kilkakrotnie: w Iraku, Afganistanie i Czadzie. Wykorzystując wiedzę praktyczną i doświadczenia, w hali o powierzchni 800 mkw. stworzono warunki możliwie zbliżone do tych, jakie ratownicy spotkają na przykład w Afganistanie. Skąd taki pomysł?

- Byłem w podobnych ośrodkach w Stanach Zjednoczonych i w Kanadzie podczas szkoleń wojskowych. Zobaczyłem, jak to wygląda i chciałem podobne miejsce stworzyć w Polsce, żeby nasi żołnierze też zyskali taką szansę. Wcześniej szkolili się bardziej na sucho - mówi płk Zbigniew Aszkielaniec.

Wojskowi postanowili wykorzystać stary magazyn mundurowy na terenie jednostki Wojskowego Centrum Kształcenia Medycznego przy al. 1 Maja. Wydał się on idealny do zbudowania małego pola walki.

- Wszystko musieliśmy zrobić własnym sumptem. Wyszliśmy z założenia, że im gorzej, tym lepiej. Żołnierze muszą poczuć pod nogami kamienie i piach, bo w takich warunkach walczy się w Afganistanie - mówi płk Aszkielaniec. - Choć pomysł został zaczerpnięty od Amerykanów, to wykonania już nie. Nasz ośrodek jest zdecydowanie bardziej hardcorowy. Wiem, że w amerykańskim ośrodku w miejscach, gdzie żołnierze ćwiczą na trawie, pod spodem ułożono gąbkę, żeby zamortyzować upadki. U nas jest wręcz odwrotnie. Nawieźliśmy kamieni i piachu. Żołnierz nie może się przecież przyzwyczajać, że jak się przewróci, to nic mu się nie stanie.
W Europie podobny ośrodek znajduje się tylko w Belgii. Na tamten wydano aż 3 mln dolarów. Scenografia w łódzkim centrum kosztowała 4 tys. dolarów. Pod wrażeniem byli nawet Amerykanie z grupy specjalnej, którzy jeszcze przed otwarciem jako pierwsi obejrzeli ośrodek.

Ośrodek działa od roku i przez ten czas został mocno udoskonalony. W środku pojawiły się m.in. samochody, a także trauma room, czyli wojskowy SOR. Tam kształcą się lekarze wojskowi. Żołnierze uczą się ratownictwa na polu walki.

Przez ten czas przeprowadzono już setki szkoleń, m.in. z zakresu CLS, czyli ratownictwa pola walki dla żołnierzy, i "Trauma team". Chętnych nie brakuje. Do łódzkiego centrum zgłaszają się szefowie jednostek wojskowych z całej Polski, a nawet ze straży granicznej, straży pożarnej, służby więziennej i policji. A co, jeśli misje się skończą?

- Z założenia w tym ośrodku, jako pierwsi, mieli się szkolić żołnierze wyjeżdżający ma misje. Jeśli misje się skończą, będziemy szkolić innych żołnierzy. Takie szkolenie powinien przejść każdy żołnierz w czasie pokoju. W razie konieczności wysłania naszych żołnierzy na misję nie będziemy w stanie przeszkolić wszystkich w krótkim czasie, dlatego żołnierze muszą ćwiczyć na bieżąco. Poza tym muszą być przygotowani nawet w razie konfliktu w Polsce - mówi płk Aszkielaniec. - Żołnierze podczas takiego szkolenia muszą nauczyć się nie tylko procedur ratownictwa, zachowania na polu walki, ale także poczuć się dobrze ze sprzętem, który posiadają. Jeśli zapomną nakolanników, to mogą poranić sobie kolana. Jeśli zapomną latarek naczołowych, to podczas zajęć w ciemności nie będą mogli nic zobaczyć. Ten trening uczy też obycia.

Zostałam poszkodowanym

Na zeszłotygodniowe szkolenie zgłosiło się 20 żołnierzy i pięciu strażników służby więziennej z aresztu przy ul. Smutnej w Łodzi. Żołnierze przyjechali z całej Polski, m.in. z Brzegu, Mińska Mazowieckiego czy Wrocławia. Kilku z nich ma już za sobą Afganistan. Inni dopiero chcą wybrać się na misje. Mieli świadomość, że takie ćwiczenia to nie zabawa. Część zadań chętnie wykonywali sami na sobie. Robili to po to, by w przyszłości na polu walki byli pewniejsi. Chodzi m.in. o udrażnianie dróg oddechowych. Co zrobić, kiedy kolega poszkodowany w bitwie nie oddycha?

- W indywidualnym pakiecie medycznym każdy żołnierz ma specjalną rurkę służącą do udrażniania dróg oddechowych. Należy ją umiejętnie włożyć poszkodowanemu w dziurkę od nosa ściętą stroną po odchyleniu głowy do tyłu - tłumaczy Katarzyna Pękal, ratowniczka, która prowadziła szkolenie.

Zaczęło się od zajęć na fantomie. Potem trzeba było próbować na żywo. To nie było przyjemne, ale od razu zgłosiło się dwóch żołnierzy z jednostki specjalnej. Po nich zrobili to następni.

- Każdy, kto spróbował tego na szkoleniu, zrobi to w przyszłości dużo pewniej, jeśli będzie musiał komuś pomóc - mówi ratowniczka.

Po ćwiczeniach z udrażniania dróg oddechowych przyszedł czas na opatrywanie ran na polu bitwy.

- Najczęstsze przyczyny zgonów na polu walki to właśnie niedrożność dróg oddechowych i krwotoki, które prowadzą do wykrwawienia. Najbliżej poszkodowanych są zawsze inni żołnierze, którzy muszą wiedzieć, jak im pomóc - mówi Katarzyna Pękal.

Żołnierze zostali najpierw przeszkoleni w zakresie zastosowania wszystkich opatrunków znajdujących się w indywidualnych pakietach medycznych. Oprócz standardowych są specjalne opatrunki uciskowe na mocno krwawiące rany, a nawet opatrunki hemostatyczne.

- Należy je włożyć do rany, ponieważ powodują powstanie skrzepu, dzięki czemu hamują silny krwotok. Stosujemy je głównie na rany w obrębie szyi czy pachwin, ale nie jamy brzusznej - tłumaczy Katarzyna Pękal. - Na rany klatki piersiowej przeznaczone są specjalne okrągłe opatrunki. W przypadku ran w obrębie kończyn dolnych lub górnych najpierw zakładamy stazę, żeby zahamować krwotok. Potem bandażujemy.

W żołnierskich apteczkach znajdziemy też strzykawki z morfiną i atropiną. Tego żołnierze nie uczą się jednak w praktyce, ponieważ zastrzyk, w razie potrzeby, każdy może sobie zrobić sam. Igła wchodzi jak nabój. Każdy z 25 uczestników szkolenia najpierw przechodził indywidualną szkołę. Musiał w pojedynkę podjąć decyzję, jak pomóc poszkodowanemu. Scenariusze walk i rodzaj odniesionych ran były różne. Żołnierze z najgorszym czasem musieli za karę zrobić po 50 pompek. Wykonywali polecenia bez mrugnięcia okiem.

Na koniec przyszła pora na zajęcia w grupach. Żołnierze zostali podzieleni na pięcioosobowe patrole. Większość musiała działać w ciemnościach. Drogę oświetlały tylko latarki na hełmach. Sierżant prowadząca szkolenie wymyślała realistyczne scenariusze. Jedni musieli się zmagać z atakami talibów w terenie, a nawet w wysokich górach.

Moja grupa miała działać podczas ataku talibów na polską bazę. Dowodzenie przejął najstarszy stopniem. Każdy wyposażony był w indywidualny pakiet medyczny. Jeden z żołnierzy miał w plecaku nosze. Pani sierżant zapowiedziała wyższy poziom trudności niż poprzednio, co mogło oznaczać trudniejsze urazy. Chciała sprawdzić, czy żołnierze są przygotowani przed egzaminem. Byli. Wykończona całodniowym szkoleniem zgłosiłam się na poszkodowanego. Udzielono mi szybkiej pomocy. Przeżyłam.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wideo
Wróć na dzienniklodzki.pl Dziennik Łódzki