Brutalnie mordowali, potem skazani na śmierć zawiśli na szubienicy

Czytaj dalej
Fot. polska press
Anna Gronczewska

Brutalnie mordowali, potem skazani na śmierć zawiśli na szubienicy

Anna Gronczewska

Przed 29 laty wykonano w Polsce ostatni wyrok śmierci. Niedługo po ty, w grudniu 1989 roku, Sejm ogłosił amnestię, która osobom skazanym na karę śmierci zamieniała wyroki na 25 lat więzienia. W kodeksie karnym z 1997 roku karę śmierci zastąpiono dożywociem. W latach 1956 - 1988 stracono w Polsce 321 osób. Byli wśród nich mordercy z naszego regionu. Mówiła o nich cała Polska

Stanisław Modzelewski przez wiele lat terroryzował mieszkanki Łodzi i okolic. Zamordował siedem kobiet, kolejnych sześć próbował zabić. Ścigano go kilkanaście lat. W końcu został złapany. Nazywano go „wampirem z Gałkówka”, bo większość zbrodni dokonał w tej podłódzkiej miejscowości. Zatrzymano go po kilkunastu latach od popełnienia pierwszej zbrodni. O tym jak trafiono na jego ślad opisuje w wydanych w 1969 r. „Problemach Kryminalistyki” Antoni Michałowski. 14 września 1967 r. warszawska milicja otrzymała zgłoszenie, że w jednym z domów w wannie utonęła 87-letnia Maria G. Jednak podczas sekcji zwłok na ciele staruszki zauważono liczne otarcia naskórka, zasinienia i rany cięte na pośladkach zadane żyletką. Wszczęto śledztwo. Szybko jako mordercę wytypowano sąsiada Marii G. Był to 38-letni Stanisław Modzelewski, pochodzący z okolic Łomży nałogowy alkoholik, z podstawowym wykształceniem, z zawodu kierowca. Był trzy razy karany - za kradzieże i spowodowanie wypadku drogowego. Dwa lata przed zabójstwem próbował już udusić Marię G.

- Interesując się bliżej osobą Modzelewskiego, ustalono że najprawdopodobniej cierpi on na niemoc płciową - pisał Antoni Michałowski. - Jednemu z sąsiadów jego żona zwierzyła się, że mimo przeżycia z mężem 18 lat nigdy nie miała z nim normalnego stosunku płciowego. Ojcem dziecka, które urodziła przed kilkoma latami, był inny mężczyzna, o czym Modzelewski wiedział i na co uprzednio wyraził zgodę. Dalej sąsiedzi zwrócili uwagę na brutalność Modzelewskiego. Wiadomo było powszechnie, że często bił swą żonę.

Modzelewskiego zatrzymano w okolicach Łasku, gdzie jego żona miała rodzinę. Przyznał się do morderstwa staruszki. Tłumaczył, że wieczorem wypił i chciał zabawić się z kobietą. W swoim artykule Antoni Michałowski tłumaczy to tak: „ponieważ nie odczuwał nigdy żadnego pociągu do własnej, dużo młodszej odeń żony, a pociągała go prawie 90-letnia sąsiadka Maria G., poszedł do staruszki, która żyła samotnie, rzadko odwiedzana przez rodzinę. Wypił z nią herbatę. Po wstaniu od stołu rzucił się na Marię G., przewrócił na tapczan i zaczął ją dusić.”

Śledczy prowadzący tę sprawę zwrócili uwagę, że Modzelewski służył w wojsku w jednostce stacjonującej w Gałkówku. Jeden z nich zaczął kojarzyć go z niewykrytymi sprawami zabójstw kobiet. Mówiła o nich przecież cała Polska.

Stanisław Modzelewski stanął przed Sądem Wojewódzkim w Łodzi. Obszerne relacje z jego procesu ukazały się w styczniu 1969 r. w „Dzienniku Łódzkim”. W archiwalnych numerach możemy przeczytać, że wszystkich zabójstw Modzelewski dokonał z sadystycznych pobudek, dla zaspokojenia zboczonego popędu seksualnego: „Modzelewski odpowiada bardzo szybko, operuje dużym zasobem słów, chętnie popisuje się elokwencją. Od początku uderza charakterystyczny szczegół. Ten człowiek dysponuje wręcz fenomenalną pamięcią. Pamięta zajście z każdą swą ofiarą w najdrobniejszych szczegółach.”

- Przyznaję się do winy. Nie zaprzeczam temu - mówił przed łódzkim sądem Modzelewski. Ale twierdził, że nie pamięta najbardziej gwałtownych momentów swych brutalnych napaści. Mówił, że robił się wtedy „dziki” i nie wiedział, co się z nim dzieje.

W sprawie Stanisława Modzelewskiego wypowiedzieli się biegli. Wydali dwie, zupełnie inne opinie. Jedna twierdziła, że był niepoczytalny. Druga, że w trakcie popełniania swych zbrodni znajdował się w pełni sił umysłowych. Sąd oparł się na tej drugiej opinii. 5 lutego skazał go na karę śmierci.

- Ja tam nikogo nie przekonam. Duszy nie pokażę - mówił w ostatnim słowie „Wampir z Gałkówka”. - Nie ma więc sensu. Niech sąd sam zarządzi...

Sąd Najwyższy podtrzymał wyrok łódzkiego sądu. Rada Państwa nie skorzystała z prawa łaski. 13 listopada 1969 r. w Centralnym Więzieniu w Warszawie Stanisław Modzelewski, znany jako „Wampir z Gałkówka” został powieszony.

„Wampir” z ulicy Zarzewskiej

Na śmierć został skazany także Krzysztof Sołtysiak, nazywany „wampirem z ulicy Zarzewskiej”. Miał skończone 18 lat, gdy dokonał potwornych zbrodni.

Jedną z jego ofiar była 25-letnia Elżbieta W., absolwentka wydziału prawa Uniwersytetu Łódzkiego, pracownica placówki PZU przy ul. Sienkiewicza. We wrześniu 1980 r. razem z Agnieszką, koleżanką z pracy wybrała się na spektakl do Teatru Powszechnego w Łodzi. Przedstawienie skończyło się po godz. 22. Agnieszka, która mieszkała na Retkini, podrzuciła koleżankę do rogu al. Politechniki i ul. Obywatelskiej. Tam Elżbieta wsiadła do tramwaju linii 26, by wrócić do swego domu na Rudzie. Wysiadła na rogu ul. Rudzkiej i Farnej. Nazajutrz ok. godz. 8 jedna z łodzianek szła na swą działkę przy ul. Podlaskiej. Na ul. Scaleniowej zauważyła ślady krwi. Potem zobaczyła, że zza krzaków wystają kobiece nogi. Leżała w nich naga i martwa Elżbieta W. Pod jej ciałem morderca ułożył ubranie. Obok zwłok leżał pręt długości kilkudziesięciu centymetrów owinięty w czerwoną szmatę. Na drodze pozostały ślady świadczące, że ciało dziewczyny było przeciągnięte do lasu. Na głowie miała ślady po uderzeniach.

Do kolejnego zabójstwa doszło kilka dni później, 8 września, w drugim końcu Łodzi. Jednak blisko miejsca, gdzie morderca już raz zaatakował. W nocy, po godz. 2 do komendy miejskiej w Zgierzu wpłynęło zgłoszenie o zaginięciu 8-letniej Anetki. Dziewczynka wyszła około południa do szkoły przy ul. Jesionowej, do tej samej do której chodziła zgwałcona 1 września Małgosia. Dziewczyna nie pojawiła się na lekcjach, nie wróciła też do domu. Około godz. 8 rano ojczym Anety znalazł jej zwłoki w lesie w Chełmach, na pograniczu Łodzi i Zgierza. Leżały przykryte gałęziami i świeżo wyrwanymi chwastami.

Milicjanci odkryli, że z przepustki do zakładu poprawczego w Laskowcu na Podlasiu, nie wrócił 18-letni Krzysztof Sołtysiak, mieszkaniec ul. Zarzewskiej w Łodzi. Milicjanci dotarli do jego matki. Potwierdziła, że syn od 1978 r. przebywa w poprawczaku, gdzie trafił za włamania. Nie wrócił tam z przepustki. Został w Łodzi. Odwiedził kuzynkę, ktoś widział go na Górniaku. Kobieta zaczęła szukać syna i spotkała go na przystanku na Rudzie. Za Krzysztofem został wydany list gończy, on nawet o tym nie wiedział. Został zatrzymany 17 września, przed godz. 18 na przystanku tramwajowym na rogu ul. Kilińskiego i Dąbrowskiego. Przyznał się winy.

- Gdy patrzyło się na tego Krzysztofa, to sprawiał wrażenie sympatycznego chłopaka, budził zaufanie - mówił o zabójcy Adam Antczak, który w 1980 r. był młodym milicjantem, a później razem z Jarosławem Warzechą opisał tę sprawę i inne zbrodnie wampira w książce „Pitaval Łódzki”. - Wcześniej miał na sumieniu jakieś drobne włamania, kradzieże. Ta agresja tak narosła w nim ciągu dwóch - trzech dni, że dokonał dwóch zabójstw, dwóch brutalnych napadów!

Okazało się, że Krzysztof wcześniej zgwałcił też 11-letnią dziewczynkę i napadł na 19-letnią dziewczynę. Przez dwa i pół roku Krzysztof Sołtysiak był poddawany badaniom w szpitalach psychiatrycznych. W „Pitavalu łódzkim” można przeczytać, że podczas pobytów w szpitalu Sołtysiak był w dobrych kontaktach z innymi pacjentami. Chętnie im pomagał. Nie zauważono u niego wahań nastrojów, zaburzeń w toku myślenia, wypowiedzi, które mogły sugerować doznania urojeniowych czy omamowych. Badał go m.in. prof. Zbigniew Lew-Starowicz. W wydanej opinii stwierdził, że Sołtysiak miał w pełni zdolność rozumienia swoich czynów i kierowania swoim postępowanie. Jednocześnie stwierdzono u niego nieprawidłową osobowość i sadyzm seksualny. Krzysztof Sołtysiak został skazany na karę śmierci. Wyrok wykonano.

Zabił trzy osoby

Na stryczku zawisł też Andrzej Pietrzak. We wrześniu 1976 r. zabił matkę i gosposię łódzkich lekarzy, którzy mieszkali na tzw. osiedlu zusowskim przy ul. Bednarskiej w Łodzi. Został złapany dzięki przedartemu, banknotowi 100-dolarowemu, który ukradł z lekarskiego domu.

Andrzej Pietrzak był dobrze znany łódzkim milicjantom. Urodził się w 1938 r. Skończył trzy klasy technikum mechanicznego. Miał dziecko, ale był rozwiedziony. Pracował jako kierowca. W 1975 r. aresztowano go za serię włamań do mieszkań lekarzy. Uciekł z obserwacji psychiatrycznej w szpitalu w Kochanówce. Ukrywał się na Wybrzeżu. Potem wrócił do Łodzi. Niemal rok po ucieczce ze szpitala złapano go w okolicach ul. Jaracza. Był październik 1976 r.

- Przyznaje się do winy. Nie zaprzeczam temu - mówił przed łódzkim sądem Stanisław Modzelewski.

Niemal od razu przyznał się do zabójstw na ul. Bednarskiej. Ale też do tego, że zabił kobietę przy ul. Czahary. Miało to miejsce w sierpniu 1976 r. Andrzej P. opowiedział, że gdy wrócił z Wybrzeża do Łodzi nie miał pieniędzy. Odwiedził więc Barbarę, swoją starą znajomą i zapytał kogo można obrobić. Wskazała małżeństwo lekarzy z ul. Bednarskiej. Była pacjentką doktora J. Raz odwiedziła to mieszkanie. Barbara i Pietrzak mieli razem dokonać włamania. Andrzej obserwował mieszkanie, raz nawet był w środku. Umawiał na wizytę swoją „narzeczoną”. W dniu zabójstwa obserwowali szkołę, w której pracowała doktor J. Kiedy zobaczyli, że weszła do środka, poszli na ul. Bednarską. Barbara przedstawiła się jako pacjentka. Weszli do środka. Gosposia powiedziała, że doktora nie ma, by umówili się z nim telefonicznie. Zaproponowała, że sama może zadzwonić do niego do pracy. Podniosła słuchawkę. Wtedy Pietrzak uderzył ją pięścią w głowę. Kiedy upadała, pociągnęła bandytę. Barbara ponoć wyszła wtedy z mieszkania. Tymczasem Andrzej szamotał się z kobietą, dusił ją wstążkami od fartucha. Nagle usłyszał wołanie innej kobiety - matki lekarza. Znalazł sznurek, którym udusił obie kobiety. Zabrał łupy i wyszedł.

Z kolei na ul. Czahary zabił Helenę A., zwaną „Helcią” lub „Garbuską”, która handlowała wódką. 9 sierpnia 1976 r. Pietrzak posłał do niej swego kolegę Karola. Sam czekał na ulicy. Po jakimś czasie sam wszedł do jej mieszkania. Zażądał od niej pół litra wódki. „Helcia” powiedziała, że nie da. Wtedy Pietrzak ją uderzył, a następnie udusił. Zabrał 500 zł. Tłumaczył, że zabił, bo zaczęła krzyczeć i mogła go zgubić.

18 stycznia 1977 r. przed Sądem Wojewódzkim w Łodzi rozpoczął się proces Andrzeja Pietrzaka. Przyznał się do kradzieży, ale nie do trzech zabójstw. Na sali rozpraw krzyczał: - To jest tylko sen, ja się w końcu z niego przebudzę!

Sąd skazał Andrzeja Pietrzaka na karę śmierci. Rada Państwa nie skorzystała z prawa łaski. Wyrok wykonano 6 lutego 1978 r.

Nie miał litości dla żony i córeczki

Na śmierć skazano też Józefa Nastarowicza, który zabił swoją żonę Stanisławę i 2,5-letnią córeczkę. Początkowo twierdził, że Stasia z dzieckiem zaginęła. Po komisariatach w Łodzi i kraju rozesłano informację o poszukiwaniach Halinki i jej matki. Podano ich rysopisy. Dziewczynka była blondynką z kręconymi włosami. W dniu zaginięcia ubrana była w palto z różowego pluszu. Jej matka miała na sobie granatowy kostium i sukienkę w kwiaty. Kobieta była szatynką, niskiego wzrostu z dużymi brakami w uzębieniu.

Józef Nastarowicz mieszkał z dziećmi i żoną przy ul. Patriotycznej. Był ślusarzem w zakładach im. Armii Ludowej przy ul. Pabianickiej w Łodzi. Mężczyzna zeznał, że mieszkał z żoną od 1945 r. Byli zgodnym małżeństwem, ale z czasem coś między nimi zaczęło się psuć. W grudniu 1953 r. żona zrobiła mu awanturę, że nie stara się o nowe mieszkanie. W czerwcu następnego roku zniknęła. Po kilku miesiącach stało się jasne, że to on mógł mieć coś wspólnego z zaginięciem żony. List w tej sprawie napisała jego siostra. Zdradzała, że Józef nie żył w zgodzie z żoną. Wyszło też na jaw, że ma kochankę Gienię.

Józef w naiwny sposób chciał zrzuć podejrzenia na jakąś tajemniczą osobę. W Gdańsku mieszkali jego teściowie. Wysłał do nich telegram: „Stasia wyjechała na miesiąc, z powrotem zajedzie do ciebie. Józek.”

Po tym telegramie do zięcia napisał teść. Spytał czy to oznacza, że jego córka się odnalazła. Józef odpisał, że nie wysyłał do Gdańska żadnego telegramu. Tłumaczył, że ktoś podszył się pod niego.

Ale po jakimś czasie napisał do teściów list. Informował, że Stasia odesłała mu książeczkę ubezpieczalni. I wysłała ją z miejscowości koło Tomaszowa Mazowieckiego. Zaznaczył jednak, że dalej nie wie gdzie szukać żony.

Milicjanci przesłuchali Józefa. W końcu przyznał się, że zabił żonę, która była w czwartym miesiącu ciąży. Zrobił to, bo chciał być z Gienią. Natomiast córka Halinka była za mała, by się nią mógł zaopiekować. Milicjanci przeszukali okolice ul. Zastawnej. Znaleźli zwłoki kobiety i dziecka. Nie udało się ustalić przyczyny ich śmierci. Potem jeszcze kilka razy Józef Nastarowicz zmieniał zeznania. Mówił, że żonę zabił w domu, na kozetce, nie w ogródku. Proces Janusza Nastarowicza rozpoczął się w styczniu 1956 r. Od razu przyznał się do zabójstwa żony i córki.

2 lutego 1956 r. Sąd Wojewódzki w Łodzi skazał Józefa Nastarowicza na karę śmierci. Sąd Najwyższy nie zmienił wyroku, a Rada Państwa nie skorzystała z prawa łaski. Wyrok wykonano 4 czerwca 1956 r. w łódzkim więzieniu.

Anna Gronczewska

Jestem łodzianką więc Kocham Łódź. Piszę o historii mojego miasta, historii regionu, sprawach społecznych, związanych z religią i Kościołem. Lubię wyjeżdżać w teren i rozmawiać z ludźmi. Interesuje się szeroko pojmowanym show biznesem, wywiady z gwiazdami, teksty o nich.

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.