Okazało się, że runięcie budynku to splot nieszczęśliwych okoliczności, że "na oko" obiekt był w dobrym stanie i nic nie zapowiadało katastrofy. Dopiero gdy do niej doszło, stwierdzono, że gmach z biurami był jednak w fatalnym stanie technicznym. Dlatego nie ma winnych tragedii.
Prokuratura uznała, że winę za tragedię ponosi Adam K. jako zarządca budynku oraz Jerzy D., który jako operator ładowarki, uderzył w ścianę zabytkowego obiektu pofabrycznego z połowy XIX wieku, doprowadzając do jego zawalenia.
Sąd uznał, że nie ma dowodów na winę oskarżonych. Wyrok nie jest prawomocny. Oskarżeni i ich obrońcy nie kryli zadowolenia z takiego obrotu sprawy, natomiast prokurator Agnieszka Prade nie wykluczyła, że po zapoznaniu się z pisemnym uzasadnieniem wyroku, złoży w tej sprawie apelację.
Według prokuratury, Adam K. umyślnie doprowadził do katastrofy, ponieważ nie prowadził przeglądów technicznych budynku i nie wykonał zaleceń z oceny technicznej dotyczących wzmocnienia stropów na pierwszym i drugim piętrze oraz remontu niektórych ścian. Jednak sąd ustalił, że te roboty powinny być przeprowadzone w sytuacji, gdyby doszło do podwyższenia obiektu o jedno piętro. Do nadbudowy jednak nie doszło, więc wzmocnienie stropów i ścian okazało się zbyteczne.
Operatorowi ładowarki śledczy zarzucili, że nieumyślnie doprowadził do katastrofy, ponieważ usuwając gruz z podwórka, łyżką ładowarki uderzył w ścianę obiektu, przyczyniając się do jego zawalenia.
Oskarżeni nie przyznali się do winy i cały czas utrzymywali, że są niewinni.
Adam K. przekonywał sąd, że budynek objęty był przeglądami technicznymi i że jego właściciel nie dopuścił się żadnych zaniedbań. Jerzy D. tłumaczył się, że na podwórku było bardzo ciasno i on - jako operator ładowarki pracujący przy wsparciu trzech robotników - nie miał pola manewru, dlatego mógł przypadkowo zawadzić o ścianę.
Sąd nie zostawił na akcie oskarżenia suchej nitki. Wytknął prokuraturze, że powołała dwóch biegłych, którzy okazali się niewiarygodni, ponieważ ich ustalenia zostały podważone przez innych specjalistów.
Dlatego sąd poprosił o pomoc ekspertów z Politechniki Łódzkiej, którzy uznali, że runięcie budynku było wynikiem splotu nieszczęśliwych okoliczności. Sąd podkreślił, że w sumie 10 inżynierów nie było w stanie stwierdzić jednoznacznie, dlaczego budynek się zawalił.
- Zgodnie z ustawą o prawie budowlanym, za nieruchomość odpowiada jej właściciel i zarządca - mówiła sędzia Marzanna Malinowska. - Tymczasem oskarżony Adam K. nie był zarządcą, lecz pełnomocnikiem właściciela nieruchomości. Właścicielem w momencie katastrofy była spółka Centralny Fundusz Inwestycyjny, w której Adam K. był członkiem zarządu. Dlaczego więc prokuratura nie postawiła zarzutów całemu 4-osobowemu zarządowi, a tylko Adamowi K.?
Z ustaleń sądu wynikało, że przed katastrofą inżynier Krzysztof K. - na zlecenie właściciela budynku - dokonał trzech przeglądów technicznych, które polegały jedynie na... obejrzeniu murów, gdyż takie są przepisy. Z tych pobieżnych lustracji wynikało, że obiekt jest w dobrym stanie. Inżynier miał zapewniać, że stan ścian i stropów jest dobry. Takie informacje docierały do właściciela budynku, który przyjmował je za dobrą monetę i nie miał powodów, aby bić na alarm i przeprowadzić remont kapitalny. I w ten sposób koło (nie)odpowiedzialności się zamyka.
Do katastrofy doszło 27 maja 2005 roku. Runął stylowy budynek z epoki Karola Scheiblera, przy dawnym Wodnym Rynku, w którym znajdowały się biura wynajmowane przez różne firmy. Wśród ofiar tragedii dominowali pracownicy PZU. Przypomnijmy, że prokurator zażądała, by Adama K. skazać na dwa lata więzienia w zawieszeniu na pięć lat, a operatora ładowarki na sześć miesięcy więzienia w zawieszeniu na dwa lata. Sąd jednak postanowił inaczej.
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?