Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Były poseł, po chorobie nowotworowej i życiu ze ślimakami, chce wrócić do polityki

Marcin Darda
Arnold Masin na warszawskie salony wrócić nie zdołał. Po ciężkiej chorobie prowadzi fermę ślimaków koło Kleszczowa
Arnold Masin na warszawskie salony wrócić nie zdołał. Po ciężkiej chorobie prowadzi fermę ślimaków koło Kleszczowa Dziennik Łódzki / archiwum
Ślimak na fermie potrafi spać nawet rok i lepiej go nie wybudzać, bo traci energię. Arnold Masin, były wiceminister sportu, polityk LPR, najważniejsze przebudzenie przeżył przed prawie trzema laty, gdy po operacji chciał się dowiedzieć, czy są przerzuty. Miał w twarzy trzy nowotwory i mógł się już nie obudzić. Dziś hoduje ślimaki w gminie Kleszczów, ale chce wrócić do aktywności politycznej. Bo co to za aktywność przy ślimakach....

Masin mówi, że jego różaniec do dziś jest gorący, bo był paliwem, który dawał mu nadzieję. Trzy lata temu, gdy położono go na onkologii jednego z warszawskich szpitali, zszedł do przyszpitalnej kaplicy. Dokoła ludzie w szlafrokach, niektórzy z podłączoną chemią, z opatrunkami i on ze spuchniętą twarzą. Ksiądz zaczynał od modlitw za tych, którzy jeszcze wczoraj modlili się z nami, a nocą odeszli. Dopiero wtedy uświadomił sobie jak blisko jest śmierci.

Potem rozmawiał z tym księdzem. To duchowny, który do kaplicy trafił kiedyś przypadkiem, jeszcze w latach 70. W czasie gdy załatwiał wizę na misję do Kongo, poproszono go o kilka mszy w kaplicy szpitalnej. Do Kongo już nie pojechał, bo uznał, że "tu jest jego Kongo. Codziennie poznaję nowych ludzi, by za kilka dni ich pożegnać". Ale to i tak jeszcze nic...

Historia niepolityczna, a życiowa

Historia Masina, ta niepolityczna, a życiowa zaczęła się od jednej wódeczki przed wyborami samorządowymi 2010 roku. Kolega zwrócił mu uwagę, że puchnie mu twarz, a on sam nie zwrócił na to uwagi. Pierwsze rokowania specjalistów w Warszawie były dosyć optymistyczne: to nie komórki nowotworowe, tylko jakieś zwyrodnienie, poradzono mu nawet przykładanie kapusty. Miało pomóc, opuchlizna na twarzy jednak rosła.

Kolejne badanie pokazało już, że to olbrzymiokomórkowiec kości. Uspokajano jednak, że choć wielki, to jednak niegroźny nowotwór. Jeszcze dokładniejsze badanie i kompletny szok: pod nowotworem jest kolejny, mięsak, który może zabić w każdej chwili. Dopiero potem, już po operacji, lekarze powiedzieli, że był jeszcze trzeci: ziarniak. Zanim jednak do operacji doszło, trzeba było jeszcze tylko przyjąć informację o tym, że w wieku 33 lat można odejść z tego świata.

- Moja kochana żona, Agata, przyjęła to raczej "na miękko" - tłumaczy dziś Arnold Masin. - Nie żeby była nieczuła, wprost przeciwnie. Po prostu przed tą informacją odurzono ją jakimś głupim jasiem. Na szczęście. Ja chciałem tylko się wyspowiadać, lekarze mówili, że warto pozałatwiać wszystkie sprawy, choćby testament... Potem byliśmy jeszcze wybierać kolor nagrobka. Obojgu nam ciekły łzy.

Siostra Arnolda Masina to zakonnica i położna. Zajmowała się nim w szpitalu, opiekowała, dodawała otuchy. Żona tak samo. Szpitala nie opuszczała, była przy nim 24 godziny na dobę. Dopiero co zaczęli wspólne życie, a tu... Masin dziś mówi, że gdyby nie żona, być może nie miałby siły walczyć o życie. Brat co drugi dzień brał urlop i przejeżdżał do szpitala czuwać przy łóżku. Wszyscy dusili łzy, także dlatego, że dwa lata wcześniej nowotwór w dość krótkim czasie zabił ich ojca. Gdy się obudził po operacji, chciał wiedzieć tylko, czy są przerzuty i zobaczyć bliskich.

Oni byli, przerzutów brak, któryś z lekarzy rzucił, że można mrozić szampana i wypić toast za życie. Miesiąc po operacji żona zaszła w ciążę. Odebrali jako najważniejszy z symboli nowego życia, bo o dziecko starali się bezskutecznie od kilku lat . Zatem życie i wartości zmieniły się o 180 stopni. Dziś Arnold Masin tłumaczy, że czasem przeszkadza mu tylko pokiereszowana twarz, spiłowano mu przecież część oczodołu, pocięto bok twarzy. A przecież kiedyś, jak mówi, wyglądem przejmował się bardzo, a nawet uważał się za przystojnego. Ale generalnie na nowo zdołał się zaakceptować, powraca czucie w lewej stronie twarzy, nawet polubił swoje blizny.

Historia polityczna

Zaczęła się wraz z mandatem poselskim zdobytym w 2005 r. Wcześniej Masin znany był w bełchatowskim środowisku kiboli, działał w NOP, potem Młodzieży Wszechpolskiej. Kiedy ubiegł z rejestracją nazwy Partia Demokratyczna Władysława Frasyniuka i Tadeusza Mazowieckiego, o czym pisały gazety w całym kraju, Roman Giertych dał mu "jedynkę" na liście LPR w Piotrkowie Trybunalskim. SLD się wtedy kończyło, ludzie czekali na PO-PiS, a skorzystała na tym LPR, która wprowadziła ponad 20 posłów, weszła nawet z PiS i Samo-obroną do koalicji. Masin jako poseł miał wtedy mocny ciąg na skandalizowanie, lubił atakować, lubił zainteresowanie mediów. Pierwszy nawinął się Roman Polański, którego sprawa nurtowała Masina jeszcze jako nastolatka.

Pytanie, które Masin zadał ministrowi sprawiedliwości Zbigniewowi Ziobrze niby dotyczyło gwałtu, jaki reżyser miał zadać nastolatce lat temu ponad 30, chodziło więc o dociekania sprawiedliwości po latach. Poseł przypomniał jednak żydowskie pochodzenie Polańskiego, wszelkie interpretacje zeszły więc na "ukryty antysemityzm" polityków LPR. Potem też lekko nie było, bo z kolegami z partii domagał się sprawdzenia, czy Jacek Kuroń rzeczywiście zasługiwał na order Orła Białego. Już jako wiceminister sportu czepiał się Władysława Bartoszewskiego za to, że tytułuje się profesorem, a nie jest nawet magistrem. O Masinie mówiono, że zrobi wszystko, by trafić na pierwsze strony gazet i do serwisów telewizyjnych.

Niektórzy w Bełchatowie jeszcze pamiętają, jak pod swój blok podjeżdżał rządową limuzyną. Byli tacy, co mówili, że to zwykłe szpanerstwo. - Żadne tam szpanerstwo, przecież przyjeżdżałem bez kierowcy - tłumaczy dziś. - Pamiętam, jak mi dziękowała jego żona, bo dostał pierwszy urlop od kilku lat. Poza tym to nie była lancia, tylko skoda superb.

Życie po ministerstwie

Już po tym, jak w 2007 r. posłowie rozwiązali parlament (Masin był przeciw) krótko pełnił nawet obowiązki prezesa LPR, ale skoncentrował się na prowadzeniu bloga. To była rekompensata za nieobecność w prawdziwym życiu publicznym. I rzadko miewał zahamowania: Lech Kaczyński "zachowuje się jak niski rangą ubek, który biega z dyktafonem", a wojenne deklaracje Baracka Obamy "dają przypuszczenia, że nadchodzi »czarny Hitler«".

Atakował też przywódcę powstania w warszawskim getcie Marka Edelmana, którego nazwał "żydowskim pachołkiem komunistycznych władz", byłą pełnomocniczkę rządu ds. równego statusu kobiet i mężczyzn prof. Magdalenę Środę nazwał "starszą kobieciną od pedałów" a Jacka Kuronia "najbardziej pijanym ministrem pracy".

Akurat motyw poświęcony Lechowi Kaczyńskiemu zwrócił się przeciwko niemu w ostatnich wyborach do Sejmu. Nieżyjący już prezydent RP co prawda był związany z PiS, ale paradoksalnie jego środowisko od tamtego czasu było poza PiS i założyło partię Polska Jest Najważniejsza. Z tej partii Masin chciał się dostać do Sejmu, dostał dobre, ostatnie miejsce na wrocławskiej liście PJN. Ale atak na prezydenta Kaczyńskiego, to atak na jego ludzi.

Były poseł tłumaczył się przed kamerami słowami, w które nikt by wcześniej chyba nie uwierzył. Swój blog nazwał "błędem", słownictwo z wpisów określił jako "zbyt agresywne", a nawet "podłe". Tłumaczył, że przeżył przemianę, na którą wpływ miały "problemy zdrowotne". No i że dziś jest przeciwnikiem agresji w polityce. Dziś już bez ogródek tłumaczy, że to żaden pic.

- Choroba nauczyła mnie szacunku do drugiego człowieka. Myślałem sobie, że za chwilę odejdę. Z jednej strony dobrze, bo kończą się wszystkie problemy. Z drugiej strony pomyślałem, o tych, których skrzywdziłem i tego już nie naprawię. Zmieniłem się i to bardzo - mówił Masin w ostatnią niedzielę.

Dziś powiada, że z Bartoszewskim być może "przestrzelił", ale pamięta, że to... Bartoszewski pierwszy zaczął. - Po mojej nominacji w ministerstwie usłyszałem jego komentarz w którejś z telewizji. Brzmiał tak: "Masin? To nie brzmi sympatycznie". Wtedy mu wypomniałem szermowanie tytułem profesora mimo braku wykształcenia. Dziś powiedziałbym mu: panie profesorze, "Warto być przyzwoitym". To jest tytuł jego książki.

Sprawa Polańskiego? "Nie chodzi o antysemityzm, nigdy nie byłem antysemitą". Sprawa "weryfikowania" Orderu Orła Białego dla Jacka Kuronia? "Byłem głupi".

Życie ze ślimakami

Do Sejmu się nie dostał. Dziś swe życie dzieli między Bełchatów, gdzie mieszka jego rodzina, Wrocław, gdzie mieszka z żoną i synem, a także Brudzice, gdzie prowadzi fermę ślimaków i szkolenia dla wszystkich chętnych, którzy w ten biznes chcą wejść. Inspiracja przyszła od żony, w ślimaki zainwestowali także koledzy z partii, której właściwie już nie ma. Ślimaki mają być jednak tym, czym dla Józefa Oleksego było wędkowanie, czyli czasem refleksji i odpoczynku.

Częściej niż o polityce rozmawia o kawiorze ze ślimaka, o tym, że ich śluz jest najlepszym kosmetykiem, o szkoleniach, paśnikach dla ślimaków, tuczu wstępnym czy hibernacji, kokonach i paszach. Ale do polityki chciałby wrócić. - Chciałbym, bo jest źle w kraju, który ma bardzo duże możliwości, a dzielą go jałowe spory. Jakby ci politycy nigdy nie byli na oddziale onkologii, nigdy nie jechali po polskich drogach, nigdy nie byli w domu dziecka.

Z tym powrotem do polityki może być jednak problem. Dziś były poseł Masin mówi, że to dlatego, iż partią, do której mu najbliżej jest... Platforma Obywatelska. Tylko nie ta Tuska, a Gowina.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dzienniklodzki.pl Dziennik Łódzki