Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Cios w brzuch prezydenta miasta

Anna Gronczewska
Zdjęcia zabójców prezydenta Mariana Cynarskiego ukazały się w łódzkiej prasie.
Zdjęcia zabójców prezydenta Mariana Cynarskiego ukazały się w łódzkiej prasie. archiwum
W 1927 roku Łodzią wstrząsnęła zbrodnia polityczna. Na schodach kamienicy, w której mieszkał, dwóch sprawców zamordowało prezydenta miasta, Mariana Cynarskiego.

Ponad 80 lat temu o tej zbrodni mówił cały kraj. Na schodach kamienicy przy ul. Andrzeja 4, niemal u progu mieszkania, zamordowano Mariana Cynarskiego, prezydenta Łodzi. Drugiego w historii miasta od czasów odzyskania w 1918 roku niepodległości.

Marian Cynarski z zawodu był sędzią. Urodził się w 1880 roku w Warszawie, ale los, a w zasadzie Józef Piłsudski, skierował go do Łodzi. W 1919 roku z namaszczenia Naczelnika Państwa Polskiego został sędzią tutejszego Sądu Okręgowego. Cztery lata później wybrano go prezydentem Łodzi. Zastąpił na tym stanowisku Aleksego Rżewskiego. Marian Cynarski był związany ze Związkiem Narodowo-Ludowym. W historii miasta zapisał się m.in. tym, że za jego rządów otwarto Miejski Kinematograf Oświatowy, Miejską Galerię Sztuki, w pogotowiu ratunkowym zaczęły jeździć samochodowe karetki i rozpoczęto budowę Parku Ludowego na Zdrowiu. Jednak prezydent nie doczekał jej zakończenia. 14 kwietnia 1927 roku, kilka dni przed Wielkanocą, ukazały się specjalne dodatki łódzkich gazet, które donosiły o makabrycznej zbrodni.

"Kurier Łódzki" pisał, że od prezydent był śledzony. W kamienicy w której mieszkał, pojawiali się nieznani, podejrzanie wyglądający ludzie, którzy pytali o niego. Zauważono dwóch mężczyzn, którzy koniecznie chcieli się widzieć z Cynarskim. Odesłano ich do magistratu. 13-letnia córka prezydenta otworzyła też drzwi mężczyźnie, który chciał spotkać się z jej ojcem. Sam Cynarski niedługo przed śmiercią opowiadał, że jakiś mężczyzna popchnął go na schodach klatki schodowej...

Dochodziła godzina 11, gdy mieszkający na pierwszym piętrze kamienicy dr Sołowiejczyk, dbający o zdrowie rodziny Cynarskich, usłyszał krzyk: Złodziej!

- Głos był głuchy, zdławiony - zeznawał potem dr Sołowiejczyk, któremu od razu wydawało się, że krzyczy prezydent. Lekarz w ciągu kilku sekund był przy Cynarskim. Siedział on na stopniu, w połowie schodów pierwszego piętra, oparty o ścianę. Jedną ręką przyciskał teczkę, drugą swoją pierś. Lekarz zauważył, że prezydent był "trupioblady i nieprzytomny". Konał. Kiedy rozpiął mu palto zobaczył głęboką ranę brzucha. Po dwóch minutach prezydent Cynarski nie dawał już żadnych oznak życia. Sąsiedzi wnieśli jego ciało do mieszkania.

Przeprowadzona sekcja zwłok wykazała uszkodzenie jelit, przecięcie naczyń krwionośnych. Rana była tak głęboka, że sięgała kręgosłupa. Prezydent musiał zginąć od ciosu zadanego sztyletem lub długim nożem. Naczelnik łódzkiego wydziału śledczego wyznaczył 5 tys. zł nagrody za wskazanie zabójcy prezydenta Łodzi. Podawano też rysopis zabójcy. Miał on ponad 20 lat, był średniego wzrostu. Nosił czapkę cyklistówkę i szare palto.

Gazety z tamtego czasu nie podawały, że ktoś dostał te pieniądze, ale już 17 kwietnia, w wielkanocną niedzielę, dzień przed pogrzebem prezydenta Cynarskiego, ujęto jego zabójców. Jak się potem okazało, policja trafiła na ich ślad dzięki swoim konfidentom. W nocy wtargnęła do mieszkania przy Rynku Bałuckim 5. Przy stole razem z dwoma kolegami siedział 25-letni Adam Walaszczyk. Pili wódkę. Żona Walaszczyka zasłoniła męża własnym ciałem i zaczęła krzyczeć: Nie on jest zabójcą prezydenta! Mężczyznę zabrano na komisariat. Tam przyznał się do zabójstwa Mariana Cynarskiego. Jednocześnie wskazał wspólnika, 21-letniego Kazimierza Rydzewskiego, zamieszkałego przy ul. Włocławskiej. Poznał go na zabawie w lesie łagiewnickim. Potem razem pracowali. Rydzewski był karany. Skazano go na sześć miesięcy więzienia za próbę zabójstwa policjanta Altmana.
Po krótkim śledztwie ustalono, że Adam Walaszczyk i Kazimierz Rydzewski będą sądzeni w trybie doraźnym. Na początku maja, więc niecały miesiąc po zabójstwie, stanęli przed sądem.
Reporter sądowy "Kuriera Łódzkiego" pisał, że po wprowadzeniu na salę Adama Walaszczyka na jego szczupłej i zmiętej twarzy malowało się zdenerwowanie. Niespokojnie wodził oczami po sali szukając znajomych. Natomiast rosły, barczysty Kazimierz Rydzewski patrzył na wszystkich tępym spojrzeniem. Potem usiadł na ławie oskarżonych i wygodnie się podparł rękoma. Na sali pojawiła się też żona Walaszczyka. Na ręce trzymała jedno dziecko, drugie prowadziła za rękę. Płakała.
Adam Walaszczyk opowiedział, że od kwietnia do września 1926 roku pracował jako brukarz przy robotach miejskich. Ale od początku miał kłopoty. Starszy brukarz Dominiak krzyczał na wszystkich, a najbardziej uwziął się na Walaszczyka. Mówił, że źle pracuje. W końcu Walaszczyka zwolniono z pracy.

- Nie miałem z czego żyć, w co się ubrać - żalił się Walaszczyk. Zaczął prosić inżyniera Stanisława Matyska, nadzorującego roboty miejskie, by przyjął go do pracy. Nie zgodził się. Przed sądem inżynier Matysek zeznał, że Walaszczyk był trudnym pracownikiem. Ciągle się awanturował, zagrażał innym pracownikom. Gdy Matysek odmówił mu przywrócenia do pracy, Walaszczyk wysłał list z pogróżkami. Raz zaczaił się na niego z kijem. Jak tłumaczył sądowi, chciał z zemsty obić Matyska. Ale zauważył go woźnica dorożki, którym poruszał się inżynier.

Później Walaszczyk zaczął prosić o pomoc wiceprezydenta Łodzi Wiktora Groszkowskiego. Kilka razy go nachodził w magistracie, przed domem. Groszkowski miał mu odmówić i powiedzieć, że powinien szukać pomocy wyżej. Wtedy Walaszczyk postanowił udać się do prezydenta Łodzi. Ale przed sądem Groszkowski zaprzeczył, że odwiedził go Walaszczyk...

Potem zabójca kilka razy odwiedzał magistrat, ale nie mógł się dostać do prezydenta Cynarskiego. Dowiedział się jednak gdzie mieszka. Czekał na niego pod kamienicą przy ul. Andrzeja 4. Poprosił o pracę. Prezydent powiedział, że nie udzieli mu żadnych informacji, bo takie sprawy załatwia się w magistracie. Walaszczyk nie ustępował. Na drugi dzień znów pojawił się w przy ul. Andrzeja. Przed sądem zeznał, że gdy zobaczył prezydenta, to upadł przed nim na kolana i zaczął błagać o pracę. Marian Cynarski miał go szorstko odepchnąć.

- Popamiętasz mnie jeszcze, nie daruję ci! - wtedy Adam Walaszczyk przysiągł zemstę na prezydencie Łodzi. Po drodze do domu spotkał kilku kolegów. Doradzili mu, by poskarżył się gazetom. On jednak ich nie posłuchał. Potem jeszcze spotkał Rydzewskiego. Pożalił mu się. Umówili się, że razem zabiją prezydenta.

- Będzie klawo! - miał mu powiedzieć Rydzewski.
Adam Walaszczyk poszedł do sklepu na ul. Nowomiejską. Tam poprosił o nóż.
- Taki ostry, porządny! - powiedział do sprzedawcy.

Rano, 14 kwietnia poszli z Rydzewskim do restauracji żydowskiej na Placu Wolności. Dla animuszu wypili pół litra. Następnie udali się na ul. Andrzeja. Zaczaili się na klatce schodowej. Walaszczyk zeznawał, że bardzo się denerwował, cały drżał, ale Rydzewski kazał mu się trzymać. Nagle na schodach pojawił się prezydent. Kazik krzyknął do Adama: szykuj się! Sam podskoczył do Cynarskiego i chwycił go za rękę, by nie wyciągnął pistoletu. Walaszczyk podbiegł do prezydenta i zadał mu cios w brzuch. Po chwili obaj bandyci zaczęli uciekać. Walaszczyk w śmietniku, na podwórku kamienicy przy ul. Piotrkowskiej 93, zostawił pokrwawione palto. Nóż utopił w publicznej ubikacji domu przy ul. Zawiszy 13. Po drodze wszedł jeszcze do kościoła Najświętszej Maryi Panny na Placu Kościelnym. Chciał się wyspowiadać. Zeznający potem przed sądem ksiądz z tej parafii przyznał, że był u niego dziwny mężczyzna, wyglądający na pijanego. Kazał mu przyjść do spowiedzi w sobotę.
Natomiast Rydzewski z ul. Andrzeja uciekał w kierunku al. Kościuszki. Tam zatrzymał go policjant. Zainteresował się biegnącym mężczyzną. Rydzewski tłumaczył, że jego matka jest śmiertelnie chora i biegnie do apteki po lekarstwa. Policjant uwierzył...
Kazimierz Rydzewski najpierw przyznał się do winy, ale przed sądem to odwołał. Stwierdził, że nie był wtedy z Walaszczykiem. Był gotowy przedstawić pięciu świadków dających mu alibi. Potem odwołał te zeznania. Przyznał się.

Przed sądem zeznawał teść Adama Walaszczyka. Skarżył się na zięcia. Mówił, że pił, bił żonę, awanturował się. Przyjął córkę z zięciem i dziećmi do mieszkania przy ul. Franciszkańskiej, ale nie dało się żyć. A jak się wyprowadzili, to zięć mieszkanie podnajął i pieniądze przepił. Z żoną zamieszkał w suterenie na Rynku Bałuckim. Zeznawała też matka Adama. Powiedziała, że syn nie ma oka, bo stracił je w dzieciństwie podczas zabawy. Był też chorowity. Miał padaczkę.

- Narzekał na serce, a od czasów wesela na głowę - mówiła matka zabójcy. - Jak był kawalerem, to miewał rzucania. Leżał nieprzytomny na łóżku...

Lekarze psychiatrzy po przebadaniu Adama Walaszczyka nie stwierdzili jednak u niego padaczki, podobnie jak choroby psychicznej. Przyznali, że ma popędliwy charakter i ataki histerii.

Obrońca Adama Walaszczyka, mecenas Menasse, apelował, by nie skazywać jego klienta na karę śmierci. Podkreślał społeczne uwarunkowania, które doprowadziły do zbrodni oraz skruchę oskarżonego. A także to, że sędzia Cynarski był przeciwnikiem kary śmierci i doraźnych sądów.

- Jeden jest Bóg na niebie, przed którym odpowiadać będę i powiem mu, żem mówił całą prawdę - powiedział w ostatnim słowie Walaszczyk. - Proszę o łaskawą karę przez litość dla dzieci.

Sąd litości nie miał. Skazał Adama Walaszczyka na karę śmierci przez rozstrzelanie. Prezydent RP nie skorzystał z prawa łaski. Więcej szczęścia miał Kazimierz Rydzewski. Jego sprawę skierowano do rozpatrzenia sądowi powszechnemu. Został skazany na dożywotnie więzienie.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dzienniklodzki.pl Dziennik Łódzki