Działania na rzecz uszczelnienia wpływów z podatku dochodowego widać było w Warszawie już od dłuższego czasu. Była marchewka, był i kijek. Na ekranach w tramwajach zachęcała do tego dość kiepska kampania "Brat PIT", a przedszkola odmawiały wpisania na listę bez zaświadczeń z urzędów skarbowych. W końcu stolica sięgnęła po broń ostateczną i uprawomocniła segregację za pomocą namacalnej karty.
I niby wszystko gra - utrzymujesz miasto, płacisz taniej. Warszawa nie ma ochoty się dzielić, tylko akumulować wytwarzane wewnątrz bogactwo. Warto przypomnieć, że inicjatywa "Stop janosikowe" wyszła właśnie z Warszawy, bo według inicjatorów słabsze gminy są same sobie winne. Poza tym z czegoś trzeba opłacić budowę metra i innych rozbuchanych inwestycji, uregulować rachunki za Euro. Kupić śliczny nowy tabor komunikacji miejskiej, sfinansować Zintegrowany System Zarządzania Ruchem, wyłożyć to i owo granitem. Wydatków stolica ma bez liku, musi być reprezentacyjnie, pięknie i drogo.
Tylko że to wcale nie jest pełny obraz. Warszawa dzięki swojej uprzywilejowanej pozycji działa jak magnes, ściągając z łatwością nowe inwestycje i nowe miejsca pracy. Za nimi przyjeżdżają co roku w poszukiwaniu szczęścia nowe partie "słoików", ludzi z dużych miast i zupełnie maleńkich miejscowości. W większości mają spore kwalifikacje i żadnych szans na godną pracę w miejscu urodzenia. Trudno oszacować, ilu ich jest. Ocenia się, że z samych miejscowości ościennych aglomeracji dojeżdża codziennie do pracy pół miliona osób. Ale to tych mieszkających na stałe, którzy przyjechali z Łomży, Radomia czy Łodzi, Warszawa chce skłonić do odprowadzania podatków u siebie.
Tyle, że ktoś musiał tych ludzi wychować, wykształcić, dowieźć czymś do szkoły, nauczyć udziału w kulturze prowadząc do teatru, dopłacić do obiadu w stołówce. Zbudować przedszkole i plac zabaw, żeby taki przyszły podatnik miał gdzie zdrowo pofikać. To wszystko finansuje gmina, w której dorastał i przez średnio ponad 20 lat korzystał z dobra wspólnego, które zafundowali mu miejscowi dorośli podatnicy. Każdy kafelek chodnika, po którym chodził zdobywając umiejętności konieczne do znalezienia pracy w stolicy, był kupiony za lokalne pieniądze.
W tej perspektywie Karta Warszawiaka traci na rumieńcach, okazując swoje egoistyczne oblicze. Bo inwestujemy my, między innymi w Łodzi, korzysta Warszawa. Układ być może byłby do zaakceptowania, gdyby na przykład za każdego takiego obywatela stolica zwracała nam pełen koszt, który w niego zainwestowaliśmy. Egoizm za egoizm. Nie jestem w stanie dokładnie policzyć, ale chyba wyszłoby bardzo dużo pieniędzy. Nazwalibyśmy to Kartą Kontrybucyjną, w imię wojennej retoryki. Choć ja nie jestem zwolenniczką odwetu i wolę prosty obywatelski opór.
Należę do pokolenia, które wyemigrowało do Warszawy prawie w całości. Początek XXI wieku zastał nas właśnie tam, w Łodzi pozostały dosłownie dwie osoby. Byliśmy końcem pierwszej wielkiej emigracji, którą media nazwały Boat People, porównując nas do uchodźców. Przez osiem lat żyłam i pracowałam w Warszawie z wyboru płacąc podatki w Łodzi, wtedy niemałe. W stolicy zostawiałam swój VAT, kupując i płacąc za usługi. Wydawało mi się to fair. Potem młodzi łodzianie emigrowali już za granicę, ale ciągle do Warszawy wyjeżdża na stałe spora część z nich. Nie wiem, czy będą chcieli mieć Kartę Warszawiaka. Ja bym nie chciała.
Hanna Gill-Piątek
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?