Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Czas wspomnień o polskich żołnierzach

Sławomir Sowa
Ks. ppłk Wiesław Okoń: - Ten krzyż z karabinów żołnierze zrobili w Iraku.
Ks. ppłk Wiesław Okoń: - Ten krzyż z karabinów żołnierze zrobili w Iraku. Sławomir Sowa
Osiągnęliśmy tragiczny remis - 22 żołnierzy zginęło w Iraku, 22 w Afganistanie. Wśród nich jest 9 z 25. Brygady Kawalerii Powietrznej w Tomaszowie. Na granitowej tablicy w kościele garnizonowym zostało miejsce już tylko na jedno nazwisko.

Adam jakby przeczuwał. Zanim wyjechał, powiedział matce i bratu, że jakby nie daj Boże, to niech pochowają go tu, na miejscu. Kiedy w czwartek 14 października wyruszał na patrol, być może wierzył, że jednak ma szczęście. Za kilka dni kończyła się jego zmiana w Afganistanie, a to miał być ostatni patrol. I był ostatni. Talib, opuszczając rękę z pociskiem do moździerza, nie zastanawia się, ile naszym zostało dni do odsłużenia.

Adam Szada-Borzyszkowski był dziewiąty. Z szarej, granitowej płyty w kościele garnizonowym w Nowym Glinniku koło Tomaszowa Mazowieckiego, gdzie stacjonuje 25. Brygada Kawalerii Powietrznej, patrzy ośmiu jego kolegów, którzy zginęli w Iraku i Afganistanie. W lewym dolnym rogu jest miejsce na tabliczkę ze zdjęciem Adama i krótką notką. Notka zawsze jest krótka: stopień, imię i nazwisko, jednostka, kontyngent, data śmierci, czarny krzyż z boku. Tabliczkę wmurują 11 listopada, na Święto Niepodległości.

- Zawsze robimy to w sposób uroczysty. To nie jest po prostu przyklejanie tabliczki, trzeba oddać żołnierzowi hołd - podkreśla major Sławomir Miszczuk, rzecznik brygady.

Trudno mówić o śmierci

Rzecznik. Łatwa funkcja. Major Miszczuk ma jeszcze inną, o której źle się rozmawia. Jest jednym z tych, którzy jeżdżą do rodzin zabitych i mówią: wasz syn zginął w Iraku, wasz syn zginął w Afganistanie. Fachowo to się nazywa zespół powiadamiania.

- Pierwszy raz byłem w 2004 roku - opowiada Miszczuk. - W katastrofie śmigłowca w Iraku zginęli wtedy Paweł Jelonek i Karol Szlązak. To byli pierwsi żołnierze z naszej brygady, którzy polegli na misji. Pojechaliśmy do rodziców Karola Szlązaka, do wioski za Opocznem. Matka jak nas tylko zobaczyła, już wiedziała. "Nic nie mówcie" - poprosiła. Siedzieliśmy w ciszy. Potem zapytała, czy jesteśmy pewni, że to Karol i czy na pewno nie żyje.

Major Miszczuk spogląda gdzieś w ścianę: - Wie pan, strasznie ciężko mówić takie rzeczy. Matka płacze, dopiero co się dowiedziała, a trzeba ją jeszcze zapytać, czy wojsko ma zorganizować pogrzeb, jak zorganizować, gdzie.

Zespoły powiadamiania są dwa, dyżurują na zmianę. W każdym jest dowódca poległego żołnierza, psycholog, lekarz, kapelan. Do rodzin rannych żołnierzy też jedzie taki zespół, ale bez kapelana. W takiej chwili widok koloratki pod mundurem nie zostawia już nadziei. W ciągu najdalej dwóch godzin od śmierci żołnierza zespół jest już w drodze. Pora nie gra roli. Czasem budzą rodzinę w środku nocy. To wyścig z czasem, żeby ojciec, matka, żona, nie dowiedzieli się tego najgorszego z telewizji albo od kogoś znajomego z wojska.

Jeśli żołnierz jest żonaty, wyruszają równocześnie dwa zespoły: jeden do żony, drugi do rodziców.

Ostatni lot

Wieś Dzielna, parę kilometrów za Opocznem, przy trasie do Radomia. Mały, pomalowany w słoneczne kolory dom. Stąd pochodził Karol Szlązak, technik w śmigłowcu. Zginął jako jeden z pierwszych.

- W grudniu będzie sześć lat jak Karol nie żyje, niby człowiek powinien się z tym pogodzić, ale przychodzą dni, że nie mogę sobie miejsca znaleźć - przeciera okulary Józef Szlązak.
Matka Karola za każdym razem, kiedy ginie nasz żołnierz, od nowa przeżywa dzień, kiedy dowiedziała się o śmierci syna.

- We wtorek wieczorem Karol dzwonił z Iraku, że w środę będzie miał ostatni lot. Tak się cieszyłam. Ale w środę od rana mówili w telewizji, że w Iraku rozbił się nasz helikopter i zginęło dwóch żołnierzy. Nie podawali nazwisk. Karol zostawił telefony do brygady, dzwoniłam i dzwoniłam, ale żaden nie odpowiadał - nie panuje już na łzami. - Potem był dziwny telefon. Ktoś szukał synowej, która była zameldowana na osiedlu wojskowym w Glinniku, ale mieszkała u rodziców niedaleko stąd.

Po południu, kiedy zmęczona nieustannym nasłuchiwaniem wyłączyła telewizor, na podwórko weszli żołnierze. Spóźnili się o kilka minut.

- Zanim zdążyli wejść, wpadła sąsiadka i krzyknęła: "Co wy tak siedzicie? W telewizji mówią, że wasz Karol nie żyje!" - dodaje Teresa Szlązak. - Nie pamiętam, co się ze mną działo. Ktoś wezwał karetkę.
Po śmierci Karola Szlązakowie dostali od brygady album w twardej oprawie z jego zdjęciami na misji. Karol w śmigłowcu, Karol w tropikalnym kapeluszu, z grupą kolegów pod palmami.

- Wojsko i śmigłowce mu się podobały, ale na tę wojnę to jechać nie chciał. Synowa była wtedy w ciąży, odwlekał jak mógł, ale do czasu - zamyśla się matka. Patrzy przez okno na złocący się dąb, kępy sosen i jodeł. Wszystkie sadził Karol. Tak urosły przez te sześć lat.

Spieszył się na wojnę

Takich jak Karol Szlązak jest więcej w okolicy. Brygada kawalerii ściąga mnóstwo młodych chłopaków w promieniu kilkudziesięciu kilometrów. Pewna pensja, prestiż elitarnej jednostki - to działa jak magnes, tym bardziej że innych magnesów w okolicy nie ma.

Z Dzielnej do Poświętnego będzie może 20 kilometrów. Tomek Jura był strzelcem karabinu maszynowego na hummerze, zginął trzy lata po Karolu. 20 kwietnia 2007 roku mina-pułapka zniszczyła wóz. Z całej załogi zginął tylko Tomek.

- Co tu wracać do tego? - ojciec Tomka odkłada siekierę, strąca z pnia szczapy drewna. - Jemu mundur zawsze pachniał i chciał jechać do tego Iraku. Tak mu się spieszyło. Myślał, że to przygoda, że kawałek świata zobaczy. Mówiłem: "Synu, jedziesz na wojnę." Nie słuchał.

Zaciąga się papierosem:

- Na początku jak dzwonił z tego Iraku, to taki był wesoły. Ostatni raz dzwonił jakoś na Wielkanoc. Wtedy już nie było mu do śmiechu. "Tata, nie jest dobrze - mówił. - Ale to nie jest na telefon."
Ojciec Tomka przydeptuje gumofilcem papierosa: - 20 kwietnia byłem w Warszawie. Trafiła się dobra robota, to się jeździło rano i wracało o dziewiątej albo dziesiątej wieczorem i od razu się szło spać. Przyjechali o wpół do pierwszej w nocy. Jak zobaczyłem przez okno mundury, wiedziałem, że jest źle, ale nie myślałem, że aż tak.
W pośmiertnych albumach ze zdjęciami żołnierzy, które rodziny dostają od brygady, taka sama jest tylko pierwsza strona, z sentencją Sofoklesa: "Nie ma drogi dla śmiertelnych uniknąć nieszczęścia losu".

- Tomek wyjeżdżał do Iraku 8 stycznia - wspomina ojciec. - Dwa dni wcześniej, kiedy wiózł nas z żoną do Odrzywołu, tknęło mnie złe przeczucie i mówię: "Synu, nie jedź, zrezygnuj". Ale gdzie tam. A może tak musiało być? Jeden leśniczy spod Tomaszowa mówił mi, że miał w rodzinie żołnierza, który już na lotnisku we Wrocławiu się wycofał, a trzy dni potem i tak zginął w wypadku koło czeskiej granicy.

Czy to nasza wojna?

Nie ma drogi dla śmiertelnych uniknąć nieszczęścia losu? Jeśli to los, to kogóż winić? A jeśli nie los?

- Sama już nie wiem - zastanawia się Teresa Szlązak. - Życiem Karola rządziła środa. W środę się urodził, w środę poszedł pierwszy raz do wojska, w środę żegnaliśmy go w Leźnicy przed wyjazdem do Iraku, w środę stracił życie.

Znów się zamyśla.
- Ale czy stracił życie, broniąc naszej ojczyzny? Czy Irak to nasza ojczyzna? - zaciska usta.

Ojciec Tomka Jury: - NATO każe, to jadą. Ale ja już nic z tego nie rozumiem. Nasi w Afganistanie ryzykują, tracą życie, a teraz będą sądzić ich za Nangar Khel. Jeszcze się okaże, że oni tam cywilów mordują. O co w tym wszystkim chodzi?

Ksiądz podpułkownik Wiesław Okoń, kapelan 25. Brygady Kawalerii Powietrznej, nie odpowie na te pytania.

- Decyzje podejmują politycy, żołnierz ma zadanie do wykonania - mówi. - Jak ktoś idzie do wojska, musi brać pod uwagę, że pewnego dnia dostanie rozkaz wyjazdu na misję, a na takiej misji może stracić życie. Wiem, że rodzinom trudno się z tym pogodzić. Rozmawiałem z ojcem Romana Góralczyka, który zginął w 2005 roku w Iraku. Kiedy był tu u nas w brygadzie na wigilii, mówił, że dwa lata minęło zanim zrozumiał, że nie może wadzić się z Panem Bogiem.

Kapelan ma rację, żołnierz wie co robi. Ale kto by tam myślał, że zginie? Może wtedy, kiedy tuż przed wyjazdem na misję trzeba wypełnić obowiązkową ankietę: kogo w pierwszej kolejności powiadomić w razie śmierci, kto ma dostać odszkodowanie.
Pójdę do generała

W domu Szlązaków w Dzielnej żyją dziś nie tylko wspomnieniem o Karolu. Niecałe pół roku po jego śmierci, do brygady na to samo stanowisko zaciągnął się jego młodszy brat Marcin.

- Marcin już wcześniej prosił Karola, żeby pomógł dostać się do wojska - mówi Teresa Szlązak. - Kiedy podjął decyzję, powiedział tak: "Karol by tak chciał". Wie pan, oni byli tak ze sobą związani. Zawsze razem jeździli na ryby. Kiedy Karol zginął, Marcin zaczął jeździć sam. Baliśmy się trochę, a on na to: "Mamo, nie bój się, Karol jest ze mną". Gdyby teraz, nie daj Boże, Marcin miał jechać na misję, pójdę do samego generała.

- Nie, nie ma żadnej cichej umowy, że brat Karola Szlązaka nie pojedzie na misję - mówi major Miszczuk. - Zgodnie z przepisami, żołnierz jedzie z pododdziałem, ale bierzemy pod uwagę ludzki aspekt. Gdyby nawet Marcin miał jechać na misję i odmówił, nie sądzę, żeby ktokolwiek chciał wyciągać jakieś konsekwencje. Istotna jest sytuacja żołnierza - obciążenie związane ze śmiercią brata, presja rodziny. Żołnierz, który jedzie na misję, musi być w stu procentach pewny, aby nie stanowi zagrożenia dla siebie i kolegów.

Wojsko nie zapomina

1 listopada na grobach wszystkich, którzy zginęli, zapłoną znicze od brygady. W każdy pierwszy piątek miesiąca w kościele garnizonowym w Glinniku odprawia się msze święte za tych, którzy zginęli na misjach. - Część rodzin przyjeżdża na te msze - podkreśla kapelan ks. ppłk Okoń. - A do rodziców Tomka Jury wpadam, jak jadę do swojej dawnej parafii w Radomiu.

Wojsko nie zapomina o poległych. Sztab brygady w Tomaszowie mieści się przy skrzyżowaniu alei kaprala Góralczyka i kaprala Nity. Jest jeszcze aleja Tomka Jury.

- Więcej uliczek tu nie ma, a trudno dzielić te istniejące na mniejsze. Dlaczego akurat ci trzej żołnierze zostali uhonorowani? Służyli w 7. batalionie w samym Tomaszowie - wyjaśnia major Miszczuk.

Wojsko nie zapomina o poległych. Po wmurowaniu tabliczki Adama Szady-Borzyszkowskiego, na granitowej płycie w kościele garnizonowym zostanie już tylko jedno miejsce.

- Kiedy w grudniu zeszłego roku wmurowywaliśmy tę tablicę, nikt nie przypuszczał, że to pójdzie tak szybko - mówi kapelan. - Tym bardziej że na tablicy jest też dwóch generałów, którzy zginęli w katastrofie smoleńskiej.

Major Miszczuk: - Może powinniśmy pomyśleć o kolejnej tablicy, ale jak wmurujemy pustą, to będzie wyglądało, że czeka na następnych.

Misja w Afganistanie trwa. Terminu wycofania 2600 polskich żołnierzy nie ustalono. Być może będzie to rok 2014.

Polegli:
- st. chorąży Paweł Jelonek, Irak, 15. 12. 2004
- chor. Karol Szlązak, Irak, 15. 12. 2004
- kpr. Roman Góralczyk, Irak, 25. 02. 2005
- kpr. Piotr Nita, Irak,7. 02. 2007
- kpr. Tomasz Jura, Irak,20. 04. 2007
- mjr Jarosław Posadzy, Irak, 17. 07. 2007
- kpt. Daniel Ambroziński, Afganistan, 10. 08. 2009
- plut. Miłosz Górka, Afganistan, 12. 06. 2010
- st. szer. Adam Szada--Borzyszkowski, Afganistan 14. 10. 2010

Wojsko to jest instytucja, gdzie się ginie

Z Januszem Zemkem, europosłem i wice-ministrem obrony w latach 2001-2005, rozmawiaSławomir Sowa.

Rozmawiał Pan kiedyś twarzą w twarz z rodzinami żołnierzy poległych na misjach?

Proszę pana, rozmawiałem i to w okolicznościach najgorszych, jakie sobie można wy-obrazić. Byłem na dwudziestu takich pogrzebach, a był to akurat okres najcięższych starć w Iraku, więc sytuacja była dość napięta.

Co Pan mówił matkom i żonom, które straciły synów?

Podczas pogrzebów zawsze rozmawiałem z rodzinami. Reakcje były bardzo różne. W zdecydowanej większości były dość spokojne, o ile w ogóle można mówi o spokojnych reakcjach w tak dramatycznej sytuacji. Ale pamiętam dwa, trzy przypadki, kiedy spotkałem się z bardzo dużą agresją rodzin żołnierzy. I ja rozumiem tę rozpacz żony, która ma 25 lat, jest w ciąży, a mąż ginie.

Jak Pan się zachował?

W takich chwilach trudno rozmawiać. Pytałem, w czym możemy tym rodzinom pomóc i wydaje mi się, że to do czego się wobec nich zobowiązałem podczas rozmów, zostało bardzo ściśle zrealizowane.

Nie wiem czy Pan zauważył ten tragiczny remis: w Iraku zginęło 22 naszych żołnierzy, dwa tygodnie temu poległ 22 żołnierz w Afganistanie. Nie czas się stamtąd zbierać?

Wojsko to jest, niestety, instytucja, gdzie się ginie. Trzeba robić wszystko, żeby straty minimalizować, ale MON to nie jest ministerstwo edukacji czy kultury, gdzie można się skaleczyć czy ewentualnie złamać nogę. Jako społeczeństwo odzwyczajamy się od myśli, że żołnierze czasami giną. Oby jak najrzadziej, ale giną. Kiedy się dziś prowadzi akcję zachęcania młodych ludzi, aby zostali zawodowymi żołnierzami, trzeba im uczciwie mówić, że mogą wziąć udział w działaniach bojowych i polec. U nas wojsko wciąż jest spostrzegane jako instytucja, która daje dobrą pracę i dobrą emeryturę. To prawda, ale coś za coś. Można zginąć i to nie tylko na misji. Może pana zaskoczę, ale w czasie, kiedy byłem wiceministrem obrony, w kraju ginęło tyle samo żołnierzy co na misjach: w wypadkach czy też w wyniku nieostrożnego obchodzenia się z bronią.

Zaskoczył mnie Pan, ale śmierć żołnierza na misji jest jednak inaczej traktowana niż wypadek w kraju. Matka jednego z pierwszych żołnierzy poległych w Iraku nie ma pretensji do wojska, ale pyta, czy Irak to nasza ojczyzna?

To jest pytanie innego typu: czy mamy być w NATO, czy nie? Jeżeli najwyższe władze NATO z udziałem prezydentów wszystkich państw członkowskich decydują o misji w Afganistanie, to Polska nie może powiedzieć nie. Natomiast co do matki, o której pan mówi. Może to nie zabrzmi dobrze, ale w stosunku do naszych sojuszników w Afganistanie ponosimy mniejsze straty w przeliczeniu na tysiąc żołnierzy.

Ale społeczeństwo nie identyfikuje się z wojną w Afganistanie. Poparcie jest poniżej 10 procent.

W Afganistanie są żołnierze z 47 państw i nie znam żadnego państwa, w którym większość społeczeństwa byłaby za udziałem swoich żołnierzy w Afganistanie. Wojsko zawsze musi się liczyć z tym, że jeżeli działa poza swoim terytorium, to większość społeczeństwa ocenia to negatywnie i zadaje klasyczne pytanie: jaki to ma sens i jakie mamy tam interesy.

Hiszpania po krwawych zamach w Madrycie wycofała swój kontyngent z Iraku.

Rozmawiam z hiszpańskimi politykami i wojskowymi. Do dziś mają kaca, że ugięli się pod terrorystycznym szantażem.

Powtórzę: czy nie czas się stamtąd zbierać?

Należę do tych, którzy uważają, że należy określić termin wyjścia z Afganistanu, ale byłoby bardzo źle, gdyby każde państwo określało ten termin na własną rękę. To musi być uzgodnione wewnątrz NATO i sądzą, że niebawem zostanie uzgodnione, choćby dlatego, że szybko zbliżają się wybory prezydenckie w Stanach Zjednoczonych.
Rozm. Sławomir Sowa

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dzienniklodzki.pl Dziennik Łódzki