Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Czy społecznicy będą startować w wyborach?

Hanna Gill-Piątek
Hanna Gill-Piątek
Hanna Gill-Piątek fot. Krzysztof Szymczak/archiwum
Na łamach kwartalnika "Respublica Nowa" Lech Mergler nawołuje: "Ruchy miejskie - do rad!". Namawia tym samym społeczników i aktywistów miejskich do startu w wyborach samorządowych. "Udział w wyborach to konieczna reakcja na to, co robią władze miast" - przekonuje.

Lech Mergler to jeden z założycieli stowarzyszenia My-Poznaniacy, szerokiej koalicji skupiającej społeczników z różnych dziedzin, jak zrównoważony transport, przestrzeń, mieszkalnictwo czy lokalne protesty. Poznaniacy startowali w poprzednich wyborach i odnieśli spektakularny sukces zakończony... porażką. Ponad 10% poparcia, jak na bezpartyjny komitet ogromnego, nie przełożyło się na żaden mandat z powodu niekorzystnego dla mniejszych graczy systemu liczenia głosów w okręgach.

Bo w skrócie: im więcej drobnych okręgów, tym mocniejsza hegemonia dużych zawodników. Czyli wielkich partii. Jeśli Poznań byłby jednym okręgiem, My-Poznaniacy mieliby radnych. Kiedy okręgi są rozdrobnione, a jeszcze powykrawane tak, że silne elektoraty partyjne znajdują się w obrębie jednej komisji, społeczne komitety nie mają szans. Przewidziane mandaty zawsze wędrują do partii, mających rozpoznawalność, kasę na kampanię i całodobową obecność w ogólnopolskich mediach. Im mandatów z okręgu mniej, tym szanse dla komitetów społecznych marniejsze. A wyborcy może i partii nie lubią, za to na nie głosują.

Ta hegemonia wynikająca z kreatywnej geografii widoczna jest dobrze w przypadku jednomandatowych okręgów wyborczych (tzw. JOWy). I to na każdym poziomie, nie tylko lokalnym. Ktoś wciskał państwu, że głosujecie wtedy na konkretnego człowieka, którego osobiście znacie? Bzdura. Tam, gdzie JOWy w Polsce funkcjonują, przewaga najsilniejszych ugrupowań jest miażdżąca. Zarówno w Senacie, gdzie PO wzięło 63% mandatów (w Sejmie, przy "normalnym" sposobie głosowania, 45%), jak i w przypadku Rad Dzielnic Krakowa, gdzie w większości stawkę zgarnęli kandydaci z partyjnym zapleczem.

Czy zatem społeczne komitety mają w wyborach samorządowych jakąś szansę? Gdzieniegdzie tak. Tegoroczne sondaże dają im w Poznaniu ok. 13-15%, co przy dobrym ułożeniu list zapewni sukces. Również w Gdańsku tworzy się szeroka bezpartyjna społeczna koalicja. Doświadczeni społecznicy o różnych poglądach postanowili wspólnie iść do wyborów. Z własnego doświadczenia wiem, że w sprawach lokalnych światopogląd ma marginalne znaczenie. Przedszkola, ulice, buspasy czy mieszkania nie są konserwatywne ani lewicowe.

Lech Mergler oprócz lokalnej działalności współtworzył ogólnopolski Kongres Ruchów Miejskich. Jest to nieformalna koalicja skupiająca aktywistów z całej Polski. Mergler przed wyborami zachęca uczestników Kongresu do aktywnego włączenia się w politykę lokalną. To wezwanie spotka się z odzewem w miastach, w których władze są głuche na głos społeczeństwa. Zamki satrapów takich jak prezydent Grobelny mogą liczyć na oblężenie. Jednak tam, gdzie władze starają się słuchać, wykazują się dobrą wolę i poszerzają pole partycypacji, sytuacja będzie bardziej skomplikowana. Na przykład w Łodzi.

Zdania na temat formowania niezależnego komitetu są w środowisku aktywistów miejskich mocno podzielone. Ja sama nie sądzę, żeby doszło do takiego startu. Większość z nas jest zbyt zajęta, bo praca społeczna to więcej niż dodatkowy etat. Po drugie większość z nas zdaje sobie sprawę z pułapek wyborczej matematyki, a uzbieranie marnych kilku tysięcy na kampanię budzi śmiech tak pusty jak nasze portfele. Alternatywą pozostaje start z list partyjnych. Mamy wszak dobrych radnych z takiego rozwiązania, na przykład Urszulę Niziołek-Janiak. To dzięki jej pracy cieszymy się programem Mia100 Kamienic i Budżetem Obywatelskim. Tylko że wiadomo, iż większości z nas z partiami nie po drodze.

Niektórzy łódzcy aktywiści są zadowoleni z wpływu, które oferują władze. To jakby załatwianie spraw z tylnego siedzenia. Problem w tym, że pole manewru jest w tym układzie mocno ograniczone. Przestrzega przed tym Mergler: "Wydaje się coraz bardziej oczywiste, że wikłanie nas, uczestników ruchów i organizacji miejskich w rozmaite rytuały konsultacyjne/partycypacyjne, sondaże i konferencje, niezliczone projekty, faktycznie konserwuje obecny, krytykowany system władzy, zarządzania i gospodarowania miastami (...). Bo z głosowania nad tym, co zrobić z 0,3% budżetu nic nie wynika dla pozostałych 99,7%. Natomiast problemy całego budżetu - w tym zadłużenie i weryfikacja sensu największych wydatków - znikają z pola widzenia. Nikt już władzy na ręce nie patrzy".

Jestem bardzo ciekawa, jak ta sytuacja rozwinie się w Łodzi. Czy będziemy mieli radnych ze społecznym rodowodem? Cieszyłabym się, bo wolę miejskich aktywistów niż niektórych partyjnych spadochroniarzy, którzy zabezpieczają interes własny bardziej od publicznego. Co z tego, skoro system premiuje tych ostatnich. Szans na zmianę nie widać.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dzienniklodzki.pl Dziennik Łódzki