Czy około 10 tys. zł pensji na rękę to zbyt mało? Z punktu widzenia salonowego lwa jakim jest Paweł Piskorski to może rzeczywiście niewiele, lub jak mówi on sam "przyzwoicie". Z punktu widzenia pracodawcy, czyli wyborcy i podatnika już niekoniecznie, bo większość z nich ma średnią krajową, czyli brutto trzy razy mniej.
Ale są tacy, którym to nie wystarcza. Uciąłem sobie kiedyś miłą pogawędkę z parlamentarzystą, notabene lewicującym, który zwierzył mi się z kłopotów finansowych. Raz na miesiąc zaprasza kilku wpływowych kolegów w Warszawie na obiad i po kilku godzinach jest lżejszy o 1,5 tys. zł. A skąd wziąć na inne wydatki?
Bliżej realnego podejścia zdaje się być Kazimierz Marcinkiewicz, który powiada, że politycy, szczególnie ci z pierwszych stron gazet są tak wyalienowani, że nie rozumieją problemów zwykłego człowieka, przede wszystkim tych finansowych. Tak jak ten parlamentarzysta, z którym miałem przyjemność. Zapomniał, że rocznie kancelaria zwraca mu 35 tys. zł za paliwo, może pojechać w pierwszej klasie pociągiem, albo polecieć samolotem (w granicach kraju) i też grosza nie wybuli, a w Warszawie na koszt podatnika pojedzie taksówką.
Do tego 12 tys. zł na prowadzenie biur, czyli m.in. pensje dla pracowników, telefony, wiązanki okolicznościowe, czynsze. Można wziąć tanią pożyczkę z Sejmu.
Na pytania czy politykiem być warto jeśli brać pod uwagę opłacalność finansową odpowiedzi są różne, zazwyczaj śmieszne. Najczęściej słychać "nie".
Ja odpowiem tak: jeśli nie da się zarobić - co jest sprzeczne z tym, co widzę w oświadczeniach majątkowych - to da się zaoszczędzić, i to sporo. A nie chodzi o parlamentarzystów, ani europarlamentarzystów, tylko samorządowców.
Jeden z urzędników wyższego szczebla w Urzędzie Marszałkowskim powiada mi tak: "Ja nigdy nic nie odłożę, ale niech pan spojrzy na zarząd województwa: służbowymi samochodami jeżdżą na trasie dom - praca - dom, niektórzy mieszkają bardzo daleko, a za to nie płacą. Wyjazdy w teren na konferencje, spotkanie w gminach i przecinanie wstęg niemal zawsze wiążą się z obiadem albo kolacją. Mają kierowców, mogą więc - jeśli chcą - łyknąć coś mocniejszego, i też za darmo. Bywają na meczach i innych imprezach sportowych, też za darmo. Wyjazdy za granicę? Wszystko jest za darmo, chyba tylko na pamiątki trzeba z własnej kieszeni zapłacić, a i tak pewien nie jestem. Przecież oni nie muszą nawet nosić ze sobą portfela". Koniec cytatu.
Przypominam sobie jeszcze pełną żalu rozmowę z posłem, który na Wiejską poszedł z eksponowanej posady w samorządzie wojewódzkim.
"Po co się dałem wkręcić w ten Sejm? Nie mam teraz nawet samochodu z kierowcą..." - narzekał.
W opisany wyżej sposób politycy oszczędzają w każdym dużym urzędzie samorządowym. Rok temu przecież słyszeliśmy, że służbowe auta łódzkiego magistratu też jeżdżą na co dzień nie tylko po Łodzi, bo nie wszyscy wysocy urzędnicy, na czele z pierwszym wiceprezydentem, w niej mieszkają.
A przecież przejazd po pracy do domu, lub z domu do pracy nie powinien być w żadnej mierze traktowany jako przejazd służbowy, bo urzędnik nie jest w tym czasie na służbie. To taki dodatkowy przychód, którego fiskus się nie czepia i to jest kolejna oszczędność polityków.
Przywileje władzy potrafią uzależnić. Być może dlatego prezydent Warszawy pożałowała 5 zł na bilet do ogrodów.
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?