Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Demokratyczni dyktatorzy

Marcin Darda
Marcin Darda
Marcin Darda
Demokratyzacja - to jest słowo roku. Nie schodzi z ust wyrzuconym z PiS, jest słowem kreującym nową siłę polskiej prawicy. Nie jest może ładne, ale ostatnio modne, z pojemną symboliką. Pojemną, bo przez jego pryzmat widać historię polskiej polityki i technologii sprawowania władzy ostatniego dziesięciolecia.

Wcale nie odnosi się tylko do Prawa i Sprawiedliwości, ale i - a może przede wszystkim - do Platformy Obywatelskiej. Bo też PO nie byłaby partią, która po raz pierwszy w historii III RP obroniła swój rząd, gdyby działała na zasadach demokracji. PiS nie miałby swoich prawie 30 proc. poparcia, gdyby Jarosław Kaczyński miał zwyczaj słuchania kogokolwiek poza sobą samym.

Dziesięć lat temu, gdy obie największe siły polityczne dopiero składały się do lotu, Platforma tenorów miała trzech. Odejścia Macieja Płażyńskiego (2003 r.) i Andrzeja Olechowskiego (2009 r.) podłoża miały różne, czy to ideologiczne, czy to ambicjonalne. Kluczem jest to, że za wyjątkiem czasu proklamowania PO obaj nigdy nie liczyli się w PO tak, jak Tusk, może nawet ambicji wodzowskich nie mieli.

W historii PO najbardziej symboliczny przykład technologii sprawowania władzy to rozprawa Donalda Tuska z Pawłem Piskorskim i jego ekipą. To, czy Piskorski na wyrzucenie z partii zasługiwał, czy sam się o to prosił, czy też nie zasługiwał, nie ma takiego znaczenia jak fakt, że nie pozwolono mu się odwołać od tej decyzji. Taka jest zdemokratyzowana PO. "Piskorczyków" też z partii usunięto. Choć na kuluarowych nagraniach z ukrytej kamery na zjeździe PO rację przyznawali im nie byle jacy partyjni oficjele, to publicznie w ich obronie żaden się nawet nie zająknął.

Jan Rokita odszedł z polityki i PO, bo jego żona związała się z PiS. Nie chciał Rokita mącić wyborcom w głowach. Tusk "rozumiał to i szanował", obiecywał posadę w rządzie. Nic z tego nie wyszło, bo premier perfekcyjnie wykorzystał tę schizofreniczną relację między Rokitami do tego, by nie wypuścić już go z politycznego cienia. Gdy Bronisław Komorowski został prezydentem, a drugą osobą w państwie był Grzegorz Schetyna w roli marszałka Sejmu, Tusk poczuł się zagrożony tym tandemem, więc usunął Schetynę z Prezydium Sejmu. Tak jak wcześniej politycznie utylizował wszystkich, którzy popularnością zbliżyli się do jego wodzowskich pozycji.

Ale Tusk to jest polityk zdolny. Dziś zarząd krajowy partii to dwie zwalczające się frakcje Schetyny i Cezarego Grabarczyka, którym Tusk pozwala swobodnie okładać się po łbach. Umie rozdawać z umiarem frukty, dać stanowisko, obłaskawiać jednych i drugich. Jeśli nie może lub nie chce dać stanowiska - tak jak ostatnio w przypadku Krzysztofa Kwiatkowskiego - zwiedzie obietnicą, że to on będzie kiedyś przywódcą. Czas jednak pokazał, że jest w PO tylko Tusk, a dalej długo nic. To jest dziś mistrz zarządzania konfliktem. Pokazały to decyzje przy obsadzie rządu, a o tych decydował głównie on sam.

Sam decyduje również Jarosław Kaczyński, choć to przypadek bardziej złożony. Kaczyńskiemu w PiS nigdy nikt nie zagrażał, bo on uciekał się do wyrzucania z partii nie za stan zagrożenia jego samego, a za zagrożenie tylko jego wizerunkowi wodza. "Trzeciego bliźniaka", czyli Ludwika Dorna, przegnał tylko za krytykowanie, Joannę Kluzik-Rostkowską i Elżbietę Jakubiak też, Zbigniewa Ziobrę i jego kapelę także. Wcześniej odszedł Marek Jurek, potem ekipa tworząca Polskę Plus, ale to były ubytki bez znaczenia. Bez znaczenia może się okazać także odejście skrzydła Ziobry.

Kaczyński wcale się nie zagubił, nie stracił instynktu. Ci wszyscy wyrzuceni z PiS, także ci, którzy odeszli na własną rękę, w logice wodza i tak byli nieprzydatni. Minęły kolejne, szóste już wybory, których PiS nie wygrał, a partia i tak ma blisko 30 proc. poparcia. To nie jest wynik tylko ciężkiej pracy w kampanii mniej czy bardziej ważnych polityków. To jest wynik kojarzenia szyldu PiS z nazwiskiem Kaczyński. Oczywiście było tak, że jak prezes w kampanii zaczął się odzywać, to sondaże leciały na łeb na szyję. Gdyby odszedł, partia owszem, pewnie by się zdemokratyzowała, jednak chwilę potem przestałaby istnieć.

Kaczyński to jest partyjny dyktator i ufa mu ta część Polski, która zawsze będzie uważać, że ten kraj potrzebuje silnej ręki. On już nie wygra wyborów, bo styl, w jakim trzymał tekę premiera, dosyć jasno pokazał, że jego technologia rządzenia krajem nie różniła się niczym od technologii rządzenia partią. Zresztą nazbyt symboliczne jest dziś to, że to tylko szef partii, a otacza się ochroną, jak głowa państwa. To być może na kanwie takich skojarzeń kilka dni temu na Sądecczyźnie dzieci w zimnie zdjęły przed nim czapki z głów... Same z siebie. Tusk też jest partyjnym dyktatorem, ale on nie ma zamordystycznego emploi, co także wzięło się stąd, że inny z niego typ premiera niż Kaczyński.

Dziś obaj są najbardziej wpływowymi na prawo od centrum, skupiają w rękach jakieś 70 proc. tych, którzy chodzą jeszcze na wybory. Dlaczego to takie ważne? Bo na PO i PiS wydajemy z własnych portfeli jakieś 30 mln zł rocznie. Ale nie to jest najważniejsze. Najważniejsze dla nich jest to, że ich partyjna władza sięga nas, którzy ani do PiS, ani do PO nie należą. Te dwie, najpopularniejsze i najmniej demokratyczne partie dzielą się największymi łupami w wyborach parlamentarnych i samorządowych. Tusk i Kaczyński decydują o obsadzie list sejmowych. Liderzy tych list w podzięce decydują zaś o tym, kogo my wybierzemy na radnych w swoich województwach i miastach. Ten układ działa perfekcyjnie, właśnie dlatego, że nie jest demokratyczny.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dzienniklodzki.pl Dziennik Łódzki