Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Dr Piotrowski: Walentynki to zachodnia tradycja

Redakcja
Dr Marcin Piotrowski, etnolog z Uniwersytetu Łódzkiego
Dr Marcin Piotrowski, etnolog z Uniwersytetu Łódzkiego Dziennik Łódzki / archiwum
Z dr Marcinem Piotrowskim, etnologiem z Uniwersytetu Łódzkiego, rozmawia Anna Gronczewska

Walentynki są jedną z niewielu zachodnich tradycji, która przyjęła się w naszej kulturze?

Nie sądzę, by była jedną z niewielu. Niestety, wiele zachodnich tradycji zakorzeniło się też w naszej kulturze.

Halloween nie zyskał takiej akceptacji jak Walentynki.

Halloween to święto obce nam kulturowo i religijnie. Natomiast Walentynki nie mają takiego związku z religią, obrzędowością, obyczajowością. A ponieważ nie są inwazyjne, czyli tak nie zmieniają sfery świadomości i przyzwyczajeń, jak w przypadku Halloween, łatwiej się przyjmują. Halloween jest bardziej świętem religii reformowanej niż katolicyzmu, dlatego duchowo jest nam obcy. Natomiast w przypadku Walentynek mamy jedno z nowych świąt dotyczących kontaktów międzyludzkich, męsko-damskich. Mimo że jest ono anglosaskie w swojej proweniencji, to łatwiej może się przyjąć na gruncie polskim. Choć ostatnio w internecie pokazuje się ruch, który przekonuje, że nasze, polskie święto zakochanych ma miejsce w czerwcu, na świętego Jana, czyli Sobótki.

Trudno będzie chyba Sobótkom walczyć z Walentynkami, które w świadomości niektórych Polaków są już polskim świętem.

Może nie całkiem naszym, ale na pewno nam nie obcym. Globalizujemy się, ta globalna europejska i wszechświatowa wioska powoduje, że bez oporów przyjmujemy różne obyczaje z zagranicy, w obyczajowości, języku.

Walentynki stają się świętem bardzo komercyjnym...

Dziś wszystkie święta są komercyjne. Przecież Boże Narodzenie zaczyna funkcjonować w naszych domach towarowych już w październiku. Wkrótce będzie się już handlować artykułami wielkanocnymi. Między innymi zajączkami, które nie były kiedyś polskie. To tradycja bardziej zachodnia. Komercjalizacja to jedno, a przyjęcie kulturowe to drugie. Pewnie starsze pokolenie nie będzie akceptować Walentynek z dwóch względów. Po pierwsze nie jest w okresie zalotów i poszukiwania partnera, a z drugiej strony niechętnie przyjmuje nowości. Natomiast młodzi mają w Walentynki okazję do wyrażenia swoich sympatii i młodzieńczych uczuć.

W wielu miastach zakochani mają ulubione miejsca. W Łodzi jest to na przykład mostek w Parku Poniatowskiego, gdzie zakochane pary wieszają kłódki.

W różny sposób wyraża się miłość. W Polsce nie było takiego zwyczaju. Pewnie przywędrował z zachodu. Lubimy przyjmować bezkrytycznie bardzo wiele wzorów: w mowie, stroju, obyczajach. Te kłódki nikogo nie obrażają, nikomu nie spędzają snu z powiek. To miły zwyczaj.

Łodzianie lubią wybierać szczególne miejsca, by wyznawać miłość. To łódzka Palmiarnia, fontanna na Placu Wolności...

Zawsze tak było. Wybierano jakieś ustronne miejsce, albo znaczące, romantyczne. Każdy ma w swoim życiu takie miejsce, do którego wraca z sympatią. To występuje od lat. Nie wymyślono tego dzisiaj. Czasami te miejsca wybierane są na zasadzie tak zwanego owczego pędu. Będą to więc teraz na przykład domy towarowe, gdzie po raz pierwszy spotkało się chłopaka, dziewczynę, a potem chodziło tam na randki zamiast do parku.

Łódź nie uchodzi za romantyczne miasto, ale ma swoje romantyczne miejsca spotkań.

Zupełnie się nie zgodzę z tym, że Łódź nie jest romantycznym miastem! Jest biedna, często brudna, niedoinwestowana, ale jak śpiewał kiedyś Wacek Antczak, bard łódzki: To jest moje miasto Łódź! Nie ma już kominów, syren fabrycznych, warsztatów tkackich, które grzechotały na ulicy, ale to nasze miasto Łódź i trzeba być dumnym, że się jest łodzianinem. I spotka się tu romantyczne miejsca. W czasach mojej młodości były to ulica Piotrkowska i Plac Komuny Paryskiej. O tym placu napisał ktoś nieprawdziwie, że stojący na nim murek stał się w latach osiemdziesiątych miejscem spożywania alkoholu i nie tylko dla młodego pokolenia. Ja tam wino z kolegami piłem już w latach 60.

To też było miejsce, gdzie młodzi ludzie umawiali się na randki?

Tam się spotykaliśmy. Najpierw w barze "Beza", który potem nazwano "Anną". Tam sprawdzało się kto był, kto jest, kto może będzie. Potem szło się na stację CPN, na mały murek i tam już spotkało się na pewno kogoś znajomego.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dzienniklodzki.pl Dziennik Łódzki