18+

Treść tylko dla pełnoletnich

Kolejna strona może zawierać treści nieodpowiednie dla osób niepełnoletnich. Jeśli chcesz do niej dotrzeć, wybierz niżej odpowiedni przycisk!

Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Giovanny Castellanos: Farsa nauczyła mnie pokory

Dariusz Pawłowski
Giovanny Castellanos
Giovanny Castellanos Grzegorz Gałasiński
Z Giovannym Castellanosem, reżyserem dzisiejszej premiery Teatru Powszechnego w Łodzi "Boeing, boeing", rozmawia Dariusz Pawłowski.

Jak doszło do Pana współpracy z Teatrem Powszechnym w Łodzi?
To efekt zaproszenia mnie przez panią dyrektor Ewę Pilawską. Teatr Powszechny poszukiwał młodego reżysera, który by się nie bał pracować przy farsie. Bo rzeczywiście, trudno dziś znaleźć młodych reżyserów, którzy byliby zainteresowani tym gatunkiem. Ja już zrobiłem sporo spektakli, z niektórych dziwnych ambicji się wyleczyłem, chcę robić rzeczy, których wcześniej nie robiłem, nie przestraszyłem się zatem i tutaj jestem.

Czyli propozycja z Łodzi przyszła we właściwym momencie?
Ja naprawdę myślałem o farsie od kilku lat. Mam nadzieję, że to rzeczywiście właściwy dla mnie czas i jestem bardzo wdzięczny Teatrowi Powszechnemu, że dał mi szansę.

Farsa, choć wydaje się lekka, ma swoje bardzo poważne wymagania...
To prawda. To gatunek, który uczy dużej pokory. Okazuje się, że te wszystkie narzędzia reżyserskie, które posiadasz, czyli analiza tekstu, pogłębianie postaci i tak dalej, okazują się tutaj niekoniecznie potrzebne. Farsa wymaga zupełnie innych umiejętności: sprytu, szybkości, lekkości, precyzji, skrótów myślowych. W szkołach teatralnych uczy się młodych reżyserów dłuuugiej, spokojnej pracy. I musi być dziwnie. A farsa to bardzo konkretna rzecz, ma działać jak maszynka i podobać się ludziom. Dlatego uczy twórców dyscypliny i stawia bardzo jasne cele. Tu nie ma ślepego poszukiwania prawdy cholera wie gdzie. To jest warsztat, warsztat i jeszcze raz warsztat.

Trzeba być zatem bardziej matematykiem niż artystą.
Coś w tym jest. Ale rzadko wśród artystów przytrafiają się dobrzy matematycy (śmiech). Powiedziałbym jednak, że trzeba być dobrym zarządzającym, coachem, organizatorem, umieć ustawić rytmy, wyważyć proporcje. To przerażające, że wielu młodych reżyserów tego też nie ma - czyli umiejętności zarządzania czasem i zasobami ludzkimi - i gubią się. Bywają genialnymi artystami, ale nie potrafią tego potem w normalnym trybie realizacyjnym przekazać.

Czy przy pracy nad "Boeing, boeing" nauczył się Pan czegoś nowego, czy dowiedział się czegoś o sobie?
Nieprzypadkowo wspomniałem, że farsa uczy pokory. Wydawało mi się, że dużo wiem, że nie mam już specjalnych kłopotów z wystawieniem spektaklu, bo zrobiłem ich już prawie czterdzieści. Każdy oczywiście związany jest z jakimś przeżyciem i wymagał dużo pracy, ale myślałem, że zdobyłem dzięki nim taki zestaw reżyserskich narzędzi, iż jestem gotowy na wszystko. Tymczasem tu okazało się, że trochę mi brakuje, momentami czułem się tak, jakbym znalazł się w kropce. Bo to nie jest analiza tekstu, ale jego rozszyfrowanie. Czułem, że wchodzę na pole minowe rozstawione przez samego autora.

A każdy saper myli się tylko raz...
Otóż to.

W końcu chyba jednak zaczął się Pan w tej materii swobodniej poruszać?
Kiedy przeszedłem największe piekło, okazało się, że jest zabawnie. Kiedy ta struktura zaczęła hulać, zobaczyłem, że jest to fajna rzecz. I teraz paradoksalnie powiem coś odwrotnego wobec tego, co mówiłem wcześniej. Uratowało mnie właśnie to moje doświadczenie teatralne. Gdybym nie miał na koncie poprzednich spektakli, po prostu bym oszalał i umarł.

Ile dodał Pan temu tekstowi od siebie? Poza tym, że akcję przeniósł do Łodzi...
Pomieściłem tu elementy z mojego dzieciństwa w Kolumbii, skąd pochodzę, związane z temperamentem i lekkością. Są też wzbogacenia dramatyczne. Inne zmiany niech pozostaną niespodzianką.

Sztuka Marca Camolettiego powstała na początku lat 60. ubiegłego wieku, odnosiła się między innymi do ówczesnej rewolucji obyczajowej. Rewolucja się przetoczyła, a relacje damsko-męskie niewiele się zmieniły i nadal kombinujemy w miłości...
Ten tekst jest - aż boję się użyć tego słowa - szowinistyczny. By na jego podstawie zrobić spektakl, musiałem się trochę odsunąć od swojego myślenia społecznego i politycznego. Popatrzyłem na to tak: problemem jest człowiek. On ciągle ewoluuje, ale tak naprawdę się nie zmienia. Co najwyżej co jakiś czas aktualizuje swój program. Jesteśmy bardziej zaawansowani technologicznie, możemy się zdradzać i oszukiwać sms-em, ale sama istota naszych działań pozostała ta sama. I jak to z człowiekiem, w niektórych jednostkach ta tendencja do kombinowania jest większa. W naszym spektaklu mamy do czynienia z mężczyzną, który w tej dziedzinie wykazuje się olbrzymim talentem. Jednak w końcu, jak mówi kolumbijskie przysłowie, dostaje on łyżkę własnego lekarstwa... Nie wiem, jak to się mówi po polsku...

Kto mieczem wojuje, ten od miecza ginie.
Tak jest. Dokładnie.

Czy przy tej pracy udało się Panu poznać Łódź?
Łódź jest pierwszym miastem, w którym wylądowałem 16 lat temu, gdy przyjechałem do Polski. Mieszkałem tu rok w akademiku "Wieża Babel" i od tamtego czasu tutaj nie byłem. Robiąc ten spektakl wybrałem się na spacer i widzę, że wiele się zmieniło. Wtedy to był inny czas - był jeden bankomat w mieście, listy pisałem na papierze, bardziej bałem się chodzić po Łodzi. Dziś czuję się pewniejszy. Ciągle tylko zbyt często jest tutaj zimno.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dzienniklodzki.pl Dziennik Łódzki