Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Historia Chojen. Są tu jeszcze ulice, gdzie pozostał przedwojenny klimat. Zobacz archiwalne zdjęcia

Anna Gronczewska
Chojny to do obecnie jeden z najbardziej charakterystycznych rejonów Łodzi. Przez wiele lat duża część tego terenu była poza granicami miasta. Dopiero po zakończeniu II wojny światowej, w grudniu 1945 roku Rada Ministrów zdecydowała o włączeniu Chojen do Łodzi.CZYTAJ DALEJ NA NASTĘPNYM SLAJDZIE
Chojny to do obecnie jeden z najbardziej charakterystycznych rejonów Łodzi. Przez wiele lat duża część tego terenu była poza granicami miasta. Dopiero po zakończeniu II wojny światowej, w grudniu 1945 roku Rada Ministrów zdecydowała o włączeniu Chojen do Łodzi.CZYTAJ DALEJ NA NASTĘPNYM SLAJDZIE Archiwum Muzeum Miasta Łodzi
Chojny to do obecnie jeden z najbardziej charakterystycznych rejonów Łodzi. Przez wiele lat duża część tego terenu była poza granicami miasta. Dopiero po zakończeniu II wojny światowej, w grudniu 1945 roku Rada Ministrów zdecydowała o włączeniu Chojen do Łodzi.

Chojny podobnie jak Bałuty nie miały dobrej opinii. Przedwojenne gazety chętnie pisały o rozwijającej się przestępczości w tym rejonie. Informowano choćby o grasującym tam „upiorze z Chojen”.

- Na ul. Dąbrowskiego na Chojnach grasuje od pewnego czasu zboczeniec - pisały łódzkie dzienniki na początku lat 30. minionego wieku. - Pod osłoną nocy dokonuje gwałtów na bezbronnych kobietach. Przed kilkoma dniami zniewolił niejaką Michalinę P., z którą szedł przez pola w kierunku wsi Dąbrowa. Podobny wypadek wydarzył się też wczoraj. Nieznany zboczeniec nawiązał rozmowę z wieśniaczką Marią K., która szła w kierunku wsi Olechów. Przed posesją nr 66 przy ul. Dąbrowskiego zakneblował jej usta chustką i próbował zniewolić. Dziewczyna mu się wyrwała, zerwała chustkę i zaczęła wzywać pomocy. Zboczeniec zbiegł.

Można było przeczytać także o bandyckim napadzie na Chojnach. Doszło do niego w rejonie ul. Trębackiej. Adolf Lange wracał do domu z zabawy sylwestrowej. Była czwarta nad ranem. Nagle drogę zastawiło mu czterech mężczyzn. W rękach mieli noże i rewolwery.

- Dawaj pieniądze - krzyknęli. Przerażony Adolf wyciągnął portfel, w którym miał 20 złotych. Bandytów to nie zadowoliło. Chcieli też sygnet i zegarek. Spełnił ich prośbę. Kiedy jednak bandyci dzielili się łupem on wykorzystał okazję i wyrwał się z ich rąk. Zaczął uciekać. Wtedy na ul. Trębackiej rozległy się strzały. Adolf Lange został postrzelony. Zalany krwią runął na ziemię. Strzały usłyszał przechodzący w pobliżu patrol policji i ruszył na pomoc łodzianinowi. Bandyci uciekli, ale już po kilku godzinach trzech z nich wpadło w ręce policjantów. Byli to bracia: Hieronim, Roman i Franciszek Węglińscy, mieszkańcy ul. Pryncypalnej 9. Mężczyźni stwierdzili, że byli tylko świadkami napadu i do nikogo nie strzelali. Ale wzięci w krzyżowy ogień pytań przyznali, że strzelali koledzy z domu przy ul. Pryncypalnej - Jan Moneta i Ignacy Borkowski.

Na Chojnach dokonywano też napadów. Do jednego z nich doszło w październiku 1932 roku. Minęła już godzina 20., gdy do sklepu spożywczego Marii Bredowej, który był przy ul. Rzgowskiej 59 ktoś zaczął się dobijać. Pani Maria była osobą starszą, miała już 73 lata i nie zamierzała nikomu o tej porze otwierać sklepu. Ale zza drzwi usłyszała, że mężczyzna chce kupić jakiś większy sprawunek. Uchyliła drzwi i natychmiast została uderzona w głowę jakimś ciężkim przedmiotem. Padła nieprzytomna na podłogę. Tymczasem bandyci weszli do sklepu. Zaczęli też plądrować przylegające do niego jednopokojowe mieszkanie pani Marii. Bandyci zabrali łupy, zawartość kasy i odeszli. Po godzinie matkę odwiedziła córka. Gdy zobaczyła Marię Bredową leżącą w kałuży krwi zaczęła wzywać pomocy. Na miejscu pojawiła się policja, a ranną kobietę odwieziono do szpitala w Radogoszczu. Tymczasem policja szukała napastników. Uznali, że jednym z nich mógł być widniejący w policyjnych kartotekach 17-letni Stanisław Pietrasik, który mieszkał przy ul. Wójtowskiej 15. Zaczęto go obserwować, wypytywać o niego sąsiadów. Nie miał dobrej opinii. Był znanym na Chojnach łobuzem, który ponoć siał postrach w okolicy. Policja wkroczyła więc z zaskoczenia do mieszkania Staśka. Ten akurat spał. Szybko go obezwładniono i przeszukano mieszkanie. Znaleziono pistolet i przedmioty ukradzione z mieszkania Marii Bredowej. Pietrasik trafił na komisariat. Początkowo wszystkiego się wypierał. W końcu przyznał, że na sklep przy ul. Rzgowskiej napadł razem z 19-letnim Aleksandrem Kuną, który mieszkał przy ul. Asnyka 3.

Chojny to dziwoląg pod bokiem Łodzi

Trzeba przypomnieć, że przed wojną sytuacja Chojen była skomplikowana. Ich część nie należała bowiem do Łodzi, a stanowiła osobną gminę. Pisano, że Chojny to dziwoląg, który wyrósł pod bokiem Łodzi.

- Powstały jako osiedle wiejskie, ale wiejskim osiedlem być nie chciały - zauważano. - Zbyt blisko znajdowały się Łodzi, zbyt wielkim klinem się w nią wcięły, żeby mogły pozostać wioską. W 1915 roku Niemcy włączyli do Łodzi miejską część gminy Chojny. Wydawało się, że ta część, która pozostała poza miastem na zawsze zostanie wsią. Tak się jednak nie stało. W przedwojennej łódzkiej prasie rozgorzała dyskusja na temat przyszłości gminy Chojny. Twierdzono, że Niemcy popełnili błąd nie oddzielając właściwie wsi od miasta, a tę granice stanowiła tylko linia kolejowa. I wieś zaczęła się powiększać. Podkreślano, że za linią kolejową, w przedłużeniu ul. Rzgowskiej powstało całe osiedle. I doszło do katastrofy finansowej. Kasa gminy Chojny zaczęła świecić pustkami. Tłumaczono, że jeszcze na początku lat 20. gmina ta miała tylko 3 tysiące mieszkańców. W ciągu kolejnych ośmiu lat ich liczba wzrosła do 24 tys.

Wielu mieszkańców gminy Chojny pracowało w fabrykach Łodzi i Pabianic. Ale tam zaczęły się redukcje. Na początku lat 30. na 24 tys. mieszkańców gminy aż 10 tys. nie miało pracy. Jej władze żaliły się, że nie wnoszą żadnych opłat na jej rzecz. Wójtem gminy Chojny był wtedy pan Woźniakowski. Opowiadał prasie, że nie przypuszczał, że w ciągu ośmiu lat tak zwiększy się ludność tej gminy.

- Gdybym to wiedział, to ograniczyłbym napływ ludność do Chojen - mówił dziennikarzom wójt Woźniakowski. - Na początku z tego się cieszyliśmy. Gmina była mała i uboga. Napływ ludności zwiększał wydatki, ale też zwiększał dochody. Gmina mogła zacząć inwestycje. Budować szkoły, brukować ulice, zakładać oświetlenie. Gdy jednak ludność zaczęła się zwiększać to okazało się, że gmina straciła wiejski charakter. Pojawiły się potrzeby, którym nie jesteśmy w stanie sprostać jako gmina wiejska.

Wójt skarżył się, że liczący 100 tys. zł gminny budżet jest stanowczo za mały dla wiejskiej gminy, która tak naprawdę stała się miastem.

- Uważam, że należy starać się o przyłączenie gminy Chojny do Łodzi - zapowiadał wójt. Wraz z wzrostem ludności pojawiły się nowe problemy. Powstały nowe ulice, które trzeba było wybrukować, zainstalować oświetlenie elektryczne, zbudować szkoły. Żeby zaspokoić wszystkie potrzeby budżet gminy musiał wynosić przynajmniej pół miliona złotych.

Ale władze Łodzi nie chciały, żeby Chojny zostały włączone w jej granice. Przekonywały, że byłoby to wielkie nieszczęście dla miasta.

- Dążyliśmy do tego, by przyłączyć do miasta tereny wokół Łodzi - przyznawały jej władze. - Ale nie tak chaotycznie i zabudowane bez planu jak Chojny. Na całym świecie dzieje się tak, że śródmieście jest zazwyczaj starym miastem, a przedmieścia stanowią najpiękniejsze dzielnice, zarówno pod względem zabudowania, jak i rozplanowania. Mają szerokie ulice, skwery. A u nas w Łodzi jest zupełnie przeciwnie. Śródmieście wygląda jeszcze jako tako, a o przedmieściach lepiej nie wspomnieć...

Gmina była biedna. Trzeba było ją ratować

Władze Łodzi twierdziły, że nie chciały przeżywać tego co się stało po włączeniu w granice miasta ponad 100 tysięcznych Bałut. Zupełnie inaczej na tę sprawę patrzyli przedstawiciele łódzkiego Urzędu Wojewódzkiego. Zadeklarowali, że miejskie tereny Chojen zostaną włączone do Łodzi, a wiejskie rozparcelowane między gminami Nowosolna i Gospodarz.

- To konieczność. W ten sposób można było uratować gminę i poprawić byt mieszkańców Chojen - wyjaśniano. Ale do realizacji tych planów nie doszło. Znajdująca się za torami kolejowymi część Chojen zastała włączona w granice Łodzi dopiero w 1946 roku, a decyzję w tej sprawie w grudniu 1945 roku podjęła Rada Ministrów.

Tymczasem kłopoty finansowe gminy Chojny były tak poważne, że przestała płacić za prąd. Elektrownia więc go odłączyła. Na chojeńskich ulicach były ciemności. Prasa narzekała, że gwałtownie wzrosła przestępczość. Gminę Chojny zaczęli odwiedzać reporterzy. Podkreślano, że za linią kolejową, w przedłużeniu ul. Rzgowskiej jest duże osiedle.

- Bezkształtne wąziutkie, nieoświetlone uliczki, a płytkich, maleńkich, przylegających do nich parceli budowlanych, bez skrawka skweru, zieleni, boiska dla dzieci - pisano. - Piętno nędzy rzuca się na każdym kroku. Monotonna szarzyzna małych, pokrzywionych domków.

Zauważano, że choć domy były zaniedbane to niemal w każdym znajdował się sklep. Tak jakby mieszkańcy gminy Chojny nie robili nic innego jak tylko sprzedawali i kupowali.

- Ale to tylko pozory - prostował dziennikarz jednej z gazet. - W sklepach nie ma prawie nic do sprzedania, a mieszkańcy Chojen nie mogą sobie pozwolić nawet na zakup nielicznych artykułów.

Podkreślano, że ludzie mieszkali w fatalnych warunkach sanitarnych. Rynsztokami płynęły cuchnące ścieki. Bawiły się przy nich blade, chude dzieci bezrobotnych mieszkańców.

- Pełno ludzi kręci się po ulicach, na rogach stoją gromadki dyskutujące ze sobą. 40 procent nie pracuje.

Ludzie skarżyli się, że dawno zapomnieli co to smak mięsa. Dzieci nie wiedziały jak smakuje mleko. Na co dzień pito gorący napój będący mieszaniną herbaty i liści suszonych z drzew. Na obiad gotowano kartoflankę w której pływał jeden ziemniak.

Na Chojnach są jeszcze uliczki, gdzie zatrzymał się czas. Wyłożone brukiem, kocimi łbami, bez kanalizacji. Tylko nie biegają już po nich kury i kaczki jak jeszcze 50. lat temu.

Na Chojnach mieszkało kiedyś dużo Niemców

Dla blisko 90-letniej pani Teresy Chojny to całe życie. Tu się urodziła, dorastała i dożyła starości. Na Chojnach chciałaby umrzeć. Mieszka w okolicach ul. Tuszyńskiej.

- Jestem tu szczęśliwa - zapewnia pani Teresa. - Znam tu ludzi, ludzie mnie znają. Dużo starych tu jeszcze zostało...

Pani Teresa kocha swoje Chojny. Tak samo mówią 63-letni Zdzisiek Kowal i 71-letni Leszek Wójcik. Chojny to dzielnica, która tak jak Bałuty, nawet w dalekim zakątku Polski jest kojarzona z Łodzią. Jednak powoli traci swój dawny urok, w miejscach, gdzie stały małe domki i drewniane kamienice wybudowano wielkie blokowiska jak Chojny Zatorze czy Kurczaki. Ale na ul. Jutrzenki, Powszechnej czy Tuszyńskiej wystarczy przejść kilkanaście metrów, żeby zobaczyć dawny urok tej części Łodzi. Z daleka widać strzeliste wieże zbudowanego z czerwonej cegły kościoła św. Wojciecha, który do 1927 roku był drewniany. Chojny to także ul. Kosynierów Gdyńskich, gdzie po zioła od Bonifratrów przyjeżdżali ludzie z całej Polski.

Pani Teresa z zamkniętymi oczami wymienia nazwy sąsiadującej z jej domem ulice: Trębacką, Dachową, Pryncypalną, Okręgową. Żałuje tylko, że w jej domu zostało tylko dwóch lokatorów. Reszta poumierała lub się wyprowadziła. Do swego drewnianego domu wprowadziła się gdy miała trzy lata. Dom był niemiecki. Należał do Niemki o nazwisku Hartwig, na którą wszyscy w okolicy mówili Hartwiszka.

- Tu u nas na Chojnach Niemców było bardzo dużo, Żydzi przed wojną tu prawie nie mieszkali - wspominała pani Teresa. - Do Niemców należała większość domów. Z reguły były drewniane, ale i murowane też stawiali. Ten drewniak obok należał do Minikle. Zapamiętałam to nazwisko.

Gdy w 1936 roku, jako 3-letnie dziecko wprowadzała się z rodzicami do tego domu, kończono jego budowę. Trzeba było wykończyć piwnice. Na środku podwórka był wielki rów z wodą, a w środku muszle. Pani Teresa zapewnia, że były to takie muszle jak z morza. Tyle, że w domu na komornym mieszkało tyle dzieci, że właścicielka ten rów musiała zakopać. U nich była siódemka.

- Właścicielka nie chciała rodzicom wynająć tego mieszkania, bo było tyle dzieci - opowiadała nam pani Teresa. - Mama najpierw wprowadziła się w z piątką dzieci. Dwójkę zostawiła u babci. Potem po cichu je sprowadziła do domu. Mieszkaliśmy w dziewiątkę w pokoju z kuchnią.

Pani Teresa, choć była dzieckiem, zapamiętała przedwojenne Chojny. Ul. Okręgowa i sąsiednie ulice były gruntowymi drogami. Nie miały nawet rynsztoków, tylko rowy pozarastane trawą.

- Dopiero po wojnie założyli na naszej ulicy kostkę, taki bruk jest jeszcze na ul. Pryncypalnej - dodaje kobieta.

W 1941 roku rodzinę pani Teresy wysiedlono na ul. Rzgowską. - To przez takiego Niemca Pryjera - pani Teresa nie ukrywała wzburzenia. - Był niemieckim policjantem, w czarnym mundurze chodził. Mieszkał z żoną i dwójką dzieci w pokoju z kuchnią. Za ciasno mu było, więc zajął nasze mieszkanie. A nam w dziewiątkę ciasno w jednym pokoju nie było? Po troje w jednym łóżku spaliśmy!

Na Chojnach nadal stoi wiele małych, drewnianych domów i jednopiętrowych kamienic. Niektóre straszą przechodniów powybijanymi szybami w oknach i czekają na rozbiórkę. Ale przedwojenny klimat w chojeńskich uliczkach pozostał, choć niektórzy właściciele obili drewniane domy sidingiem albo otynkowali i ocieplili. Na wielu uliczkach odchodzących od ul. Tuszyńskiej, nie ma jeszcze asfaltu, chociaż kilkadziesiąt metrów dalej stoją bloki osiedla Chojny Zatorze. Zdzisław Kowal blisko 20 lat temu kupił sobie stary dom na Chojnach, w okolicach ul. Czytelniczej. Wyremontował ten budynek. Zrobił to trochę z sentymentu. Na Chojnach spędził swoją młodość.

- Na mojej ulicy kilkanaście lat temu założono kanalizację - mówi pan Zdzisław. - Tu ludzie jeszcze niedawno wylewali na ulicę wodę po myciu i praniu.

Pani Teresa z rozrzewnieniem wspomina czas, kiedy życie na jej ulicy tętniło. Pełno było sklepów. Niemcy prowadzili spożywczy, pod „11” była piekarnia, na rogu z ul. Tuszyńską - rzeźnik, a pod „szesnastką” sprzedawali kapelusze. Pan Zdzisław opowiada, że jeszcze w latach 60. ubiegłego wieku jeździł z dziadkiem wozem konnym wyłożoną kocimi łbami ul. Tuszyńską. W miejscu czteropiętrowego bloku stała drewniana kamienica. Był w niej sklep warzywny, a mięsny niewiele dalej, przy ul. Beniowskiego. Mama wysyłała małego Zdziśka po cztery kotlety schabowe, gdy nie miała co zrobić na obiad.

- Pamiętam jak zaraz po wojnie postawili na ul. Rzgowskiej drewniany wiadukt - wspominała pani Teresa. - Wcześniej był tu zwykły szlaban. By nie czekać jak go podniosą, to szło się przez tory. Tunel, który jest dzisiaj postawili znacznie później. No i ul. Rzgowska nie była taka szeroka jak dziś.

Leszek Wójcik również jest z Chojen. Dziś mieszka w okolicy ul. Tuszyńskiej, wozi wózkiem złom, sprzedaje w skupie.

- Wychowałem się niedaleko stąd, na ul. Orkana - opowiada. - Ale tam wiele kamienic zburzyli, z rodzicami przeprowadziłem się do bloków na ul. Gołębią. Ojciec miał tam dozorstwo, pomagałem mu.

Pamięta, że jako chłopak brał haczyk, kółko od roweru i ciągnął po piaszczystej, chojeńskiej ulicy. To była ulubiona zabawa chłopców z Chojen.

- Biegaliśmy na boso - dodaje Leszek. Gdy podrośli mieli inne zabawy. Toczyli regularną wojnę z chłopakami z drugiej strony ul. Rzgowskiej, z Kurczaków. Tyle, że nie były to żadne brutalne wojny z nożami, kastetami.

- Tylko takie przepychanki, by pokazać kto rządzi - mówi. - Ale gdy ktoś z „wrogiej” strony ulicy pojawił się, to musiał wiedzieć, że oberwie.

Latem dzieci i młodzież z Chojen biegały na „Młynek”. Tam nie tylko się kąpali, ale łowili też tzw. dźgajki. Na wagary chodziło się na Dworzec Chojny. Wsiadało do pociągu towarowego i jechało na Olechów.

- Tyle, że ja miałem 17 lat, gdy skończyłem podstawówkę i od razu do pracy w „Majedzie” poszedłem - mówi Leszek. -Na przyuczenie do zawodu. Czasu na zabawy nie było wiele.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Dziennik Zachodni / Wybory Losowanie kandydatów

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na dzienniklodzki.pl Dziennik Łódzki