Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Jan Komasa: Łodzianie byli świetnymi statystami

Anna Gronczewska
Jan Komasa
Jan Komasa Maciej Stanik
Z Janem Komasą, reżyserem filmu "Miasto 44", kręconego między innymi w Łodzi, rozmawia Anna Gronczewska

Miał Pan tremę przed premierą "Miasta 44"?
Była, ale mam za sobą pokaz na Stadionie Narodowym, gdzie musiałem mówić do 12 tysięcy ludzi, wyjść przed prezydenta. Tamtego doświadczenia nic nie przebije.

Wykazał się Pan wielką odwagą kręcąc film o Powstaniu Warszawskim. To taki temat, że cokolwiek się nakręci, to zawsze będą niezadowoleni...
Ale z drugiej strony, gdy ktoś nie zaryzykuje, to nic nie zrobi. Uznałem, że osiem lat przygotowań nad tym filmem pozwoliło mi przyzwyczaić się do pewnej presji, która od początku towarzyszy temu projektowi. Dobrze, że nie zrobiłem tego filmu wcześniej. W międzyczasie wyreżyserowałem "Salę samobójców". Ten film spowodował, że większym zaufaniem obdarzyli mnie potencjalni sponsorzy, ale i widownia. Dzięki temu mogłem zrobić "Miasto 44" tak jak chciałem.

Dlaczego zajął się Pan Powstaniem Warszawskim?
To nie był mój pomysł, ale naszego producenta Michała Kwiecińskiego. Wtedy miałem za sobą debiut, "Odę do radości". Ten film zaprezentowaliśmy na gdyńskim festiwalu. Pierwszy raz byłem na konferencji prasowej. Pamiętam, że ze strachu bałem się podnieść głowę! Ale "Oda" się spodobała. Michał Kwieciński, który był producentem tego filmu, zaprosił mnie po festiwalu do swego gabinetu. Dał mi pamiętnik batalionu "Zośka" i "Parasol". Powiedział, że jest ogłoszony konkurs na film o powstaniu, przez śp. Lecha Kaczyńskiego i Agnieszkę Odorowicz z tworzonego Państwowego Instytutu Sztuki Filmowej. Poprosił, bym coś napisał. Nie byłem do tego przekonany, nie widziałem siebie w historycznych produkcjach. Wychodziłem z założenia, że aktorzy są przebrani i od razu wiadomo, że to nieprawda. Postanowiłem jednak spróbować. Michał wiedział, że wolę kino współczesne. Uznał jednak, że dzięki temu będę musiał się bardziej natrudzić, by przerobić to na współczesny język. Nie oglądałem wcześniej wielu filmów historycznych. "Szeregowiec Ryan" był tu chlubnym wyjątkiem. Moim ukochanym filmem jest "Ojciec chrzestny". Oglądając go traci się poczucie, że akcja rozgrywa się "x" lat temu. Ale postanowiłem wziąć się za Powstanie Warszawskie. Napisałem dość szybko scenariusz, już po dwóch miesiącach był gotowy. Konkursu nie wygrałem. Byłem pewien, że sprawa umarła. Jednak Michał wziął mój scenariusz, zaczął chodzić po innych producentach, szukał pieniędzy. Trwało to kilka lat. Ja w międzyczasie zrobiłem "Salę samobójców", teatr telewizji "Golgotę wrocławską", dokument "Spływ". W tym dokumentalnym filmie wzięli udział ludzie z łódzkiego Monaru przy ulicy Tuszyńskiej. Pewnie to wszystko zadecydowało, a przede wszystkim "Sala samobójców", że sponsorzy dali pieniądze na "Miasto 44". Ten budżet się domknął i na produkcję mieliśmy 25 mln zł. A ja w ciągu tych ośmiu lat zacząłem odnajdywać się w tym temacie.

Bardzo chciał Pan zrobić ten film?
Tak, zacząłem się angażować w sprawę. Zostałem wolontariuszem w Muzeum Powstania Warszawskiego. Przeprowadziłem się z rodziną w okolice tego muzeum. Zaangażowałem się w akcje około powstańcze. Brałem udział w rekonstrukcji historycznej. Rozmawiałem z powstańcami. Szukałem ich, zaczepiałem na ulicy. Chodziłem w miejsca, o których opowiadamy w filmie i gdy widziałem starszą osobę, to zaraz do niej podchodziłem. Zaczynało się opowiadanie o tym, co w tym miejscu się wydarzyło. Wiele z tych rzeczy pojawiło się w filmie. Między innym sytuacja między "Biedronką", jedną z naszych bohaterek, a oficerem polskim, który dobiera się do niej w jednej ze scen. Opowiedziała mi o tym sanitariuszka z powstania. W rzeczywistości ta sytuacja była o wiele bardziej drastyczna. Takie historie są jednak ukrywane, bo są wstydliwe. Powstańcy też są niewolnikami pewnego rodzaju mitu, w którym uwięzili ich inni.

Wiele zdjęć do "Miasta 44" powstało w Łodzi. To chyba nie przypadek?
Na pewno. Tej Warszawy, której szukaliśmy nie znaleźliśmy w stolicy. Wola, tak ważna dla powstania dzielnica, została zniszczona. Tej starej Woli już nie ma. I ta dzielnica została zrekonstruowana w Łodzi. Zdjęcia kręciliśmy na ulicy Roosevelta, w dawnym Polmosie, Wi-Mi-e, ale i na ulicy Włókienniczej. Bardzo pomogli nam mieszkańcy tych ulic, zwłaszcza Włókienniczej. Nie mieli pretensji, że nie wpuszczamy samochodów, wymieniamy ich framugi okienne, zdejmujemy anteny satelitarne.

Na ulicy Włókienniczej do dziś są jeszcze pozostałości po wizycie ekipy filmowej, między innymi fragmenty plakatów, pomalowane framugi okien..
Może chcieli zostawić to na pamiątkę? W Łodzi, w jednym z podwórek wybudowaliśmy komórki. Potem chcieliśmy je rozebrać. Ale mieszkańcy kamienicy poprosili, byśmy je zostawili. Stwierdzili, że te komórki są dobre, na pewno się im przydadzą.
Łodzianie wystąpili w Pana filmie?
I to wielu! To byli jedni z najlepszych statystów. A w naszym filmie gra ich ponad 3 tysiące! Łodzianie w tych wszystkich scenach euforii, umierania, egzekucji wypadają najlepiej. Zagrali te sceny fenomenalnie. Znam łodzian, w Łodzi przecież studiowałem, w niej urodziłem się jako reżyser. Uważam, że w nich jest prawda. Pewnie wynika to z upadku ekonomicznego jaki dotknął to miasto. Ludziom brakuje perspektyw, nadziei. Co im zostało, by dalej żyć i trwać? Inni ludzie! Wtedy bardziej się na nich otwieramy, przestajemy być anonimowi. Musimy się wspierać. Tak się dzieje w Łodzi. Ludzie żyją tu w większej symbiozie niż na przykład w Warszawie. Stolica jest bardziej anonimowa. Ale w Łodzi podczas kręcenia scen do "Miasta 44" ludzie o wiele bardziej wprost niż gdzie indziej wyzwalali swoje emocje. Jak się cieszyli, to cieszyli na maksa, jak umierali, to też umierali na sto procent. W Warszawie, mimo poświęcenia wielu osób, trudniej było osiągnąć takie efekty. Wszędzie się dało, tylko droga do tego była znacznie trudniejsza niż w Łodzi.

Mówi się, że Łódź to jedna wielka scenografia filmowa. Zgodzi się Pan z takimi twierdzeniami?
Tak jest tylko na pierwszy rzut oka. Potem okazuje się, że tyle rzeczy jest odnowionych, przemalowanych, że i tak trzeba wydać mnóstwo pieniędzy, by przygotować do scen taką ulicę Włókienniczą. Później i tak wiele rzeczy trzeba wymazywać w komputerze.

To, że studiował Pan w łódzkiej Szkole Filmowej pewnie pomogło Panu odnajdywać różne plenery?
Na pewno. W Łodzi spędziłem najbardziej intensywne lata mojego życia. Muszę się przyznać, że nie skończyłem jeszcze Szkoły Filmowej, nie mam dyplomu. Jestem cały czas w kontakcie z dziekanatem reżyserii...

Może "Miasto 44" zostanie uznane za Pana film dyplomowy?
To ciekawe... Jeszcze chyba nikt nie bronił się filmem za 25 mln zł. Chciałbym jak najszybciej napisać pracę magisterską i dokończyć tę sprawę. Nie mogę powiedzieć, że skończyłem tę szkołę, jestem dalej jej wiecznym studentem. Trochę wstyd... Studiuję w niej już ponad 10 lat.

Jak wspomina Pan czasy studiów?
Były wspaniałe. To było niesłychane doznanie. Pod każdym względem. Tu zmieniło się całe moje życie.

Polubił Pan Łódź?
Poza tym, że Łódź mnie niesłychanie dołuje zimą. Bardzo trudno było mi znieść tę porę roku. Mieszkałem najpierw na Widzewie, dokładnie na Janowie, potem w Łagiewnikach, więc zawsze miałem blisko las. W centrum, w akademiku na Piotrkowskiej, spędziłem tylko ostatni rok studiów.

Nie myślał Pan, by nakręcić film o Łodzi?
Może kiedyś nakręcę? Jestem otwarty na wszelkie pomysły. Bardzo cenię Opus Film, Piotra i Łukasza Dzięciołów. Uważam ich za niebywale zdolnych, charyzmatycznych ludzi, którzy wiele dali polskiemu kinu. Będą krążyły o nich legendy! Mam nadzieję, że kiedyś będę z nimi pracował. Już wiele lat namawiamy się na współpracę, mam nadzieję, że do niej dojdzie. Przy czym pracuję zawsze nad historiami, które są bardziej uniwersalne, mniej związane z konkretnym miejscem. Zacząłem już pracować nad filmami anglojęzycznymi. W tym kinie występują zwykli ludzie, nie wiadomo dokładnie, gdzie rozgrywa się akcja. Wiadomo tylko, że są to przedmieścia czy centrum miasta, wieś.

Wróćmy na koniec do "Miasta 44". Podobał się ten film powstańcom?
Reakcje były pozytywne. Mówili, że wróciły wspomnienia. Pojawiły się też głosy krytyczne, ale dotyczące głównie jakichś szczegółów. Przez dłuższy czas przy scenariuszu pracowaliśmy z Edmundem Baranowskim. Miał 19 lat, gdy walczył w powstaniu. Jest wiceprezesem Związku Powstańców Warszawskich. Był z nami od 2008 roku. Z nim pracowaliśmy nad każdą wersją scenariusza. Pan Edmund jest bardzo szanowanym w środowisku człowiekiem, słynącym z zasad, surowości. Dba o zachowanie prawdy. Jest niezwykle inteligentny, ujmujący, szanuje wszystkich, a przede wszystkim kobiety. Zaprosiliśmy pana Edmunda na pokaz filmu. Było na nim 40 osób, w tym kilku powstańców. Po zakończeniu filmu zaległa cisza. Pan Edmund zaczął kiwać głową. Ja zamarłem. Pan Edmund stwierdził: "dziewczyna ma pomalowane na czerwone paznokcie, tak nie było, takie tramwaje nie jeździły, ale reszta dobrze wypada". Gdybym w "Mieście 44" pokazał jak powstanie rzeczywiście wyglądało, to tego filmu nie dałoby się oglądać. Sami powstańcy mówili, że gniły im rany, śmierdzieli, chodziły po nich wielkie wszy, pluskwy. Pokazywanie takich rzeczy byłoby nie do zniesienia. Użyłem więc w tym filmie pewnej konwencji, z pełną świadomością oderwania się od realizmu.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dzienniklodzki.pl Dziennik Łódzki