Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Janusz Baranowski: raz na wozie, raz pod wozem

Wiesław Pierzchała
Wiesław Pierzchała
Były senator, prezes Westy i jeden z najbogatszych Polaków, Janusz Baranowski, w sądzie domaga się 70 mln zł odszkodowania za zrujnowaną karierę zawodową. Chodzi mu głównie o satysfakcję i sprawiedliwość, gdyż - jak podkreśla - majątku do grobu nie zabierze.

Domagam się odszkodowania za poniesione szkody i zadośćuczynienia za poniesione krzywdy. Chodzi m.in. o areszt tymczasowy, w którym spędziłem ponad trzy lata, a w którym moje zdrowie zostało zrujnowane. Gdy wreszcie wyszedłem z zakładu karnego, zastosowano wobec mnie tzw. środki zapobiegawcze w postaci odebrania paszportu i zakazu wyjazdu za granicę. Do tego doszły straty ekonomiczne - zaznacza Janusz Baranowski.

W tym ostatnim przypadku chodzi m.in. o gospodarstwo rolne o powierzchni 40 hektarów w Domaniewicach (powiat łowicki), które - jak podkreśla były szef Westy - zostało rozszabrowane w czasie, kiedy przebywał za kratami.

Życie nauczyło go, aby przyjąć postawę stoicką. I nic dziwnego, gdyż jego losy są najlepszym potwierdzeniem słów, że fortuna kołem się toczy. Wprawdzie urodził się podczas wojny w Piotrkowie Trybunalskim, jednak od zawsze był związany z Łodzią. Jego tata był synem kowala spod Zelowa, natomiast mama jako córka rolnika pochodziła z podłódzkiego Jędrzejowa. Podczas wojny wszyscy mieszkali na Dąbrowie, jednak niemieccy okupanci ich wysiedlili i swoją tymczasową przystań znaleźli w Piotrkowie. Po wojnie rodzina wróciła do miasta nad Łódką.

- Mój starszy brat Ryszard był żołnierzem AK, a potem NSZ. Po wojnie nie złożył broni. Jako żołnierz niezłomny został schwytany przez UB i osadzony w więzieniu we Wrocławiu. Miałem zaledwie trzy lata, gdy odwiedziłem go w zakładzie karnym. Pamiętam jak dziś: była krata, za nią stał żołnierz z karabinem, za nim była druga krata i za nią stał mój brat. Dla mnie to był szok. Wkrótce brat został rozstrzelany. Ponadto przez wiele lat były przy mnie dwie siostry: Bożena, która jest farmaceutką i toksykologiem oraz Urszula, która była żoną leśnika i zmarła w 2011 roku - opowiada Janusz Baranowski.

Pan Janusz ukończył Szkołę Podstawową nr 83, potem Liceum Pedagogiczne na Zdrowiu oraz Wydział Chemiczny Politechniki Łódzkiej. Najpierw pracował jako nauczyciel w podstawówce i szkole dla pracujących, a potem ukończył kursy w zakresie mechanika precyzyjnego i otworzył zakład rzemieślniczy przy ulicy Próchnika. W międzyczasie poznał przyszłą żonę Annę, z którą jest do dzisiaj.

- Poznaliśmy się podczas praktyk PŁ w zakładach chemicznych w Oświęcimiu. Z Anną, która uczy chemii, ożeniłem się w 1967 roku. Najpierw mieszkaliśmy u rodziców, potem dostaliśmy przydział na mieszkanie przy ulicy Tatrzańskiej, stamtąd przeprowadziliśmy się na ulicę Lubelską, po czym zamieszkaliśmy w połowie bliźniaka na Stokach. Mamy dwoje dzieci: Wojciecha, który jest lekarzem, oraz Barbarę, która została prawnikiem i ekonomistką - mówi doktor chemii Janusz Baranowski.

Przełomem w jego życiu okazało się założenie w końcu lat 80., a więc u schyłku PRL, pierwszego niepaństwowego zakładu ubezpieczeniowego. Jego patronką została bogini ogniska domowego - Westa. Był to strzał w dziesiątkę. Jak do niego doszło?

- Założyliśmy spółdzielnię i - zgodnie z przepisami - musieliśmy znaleźć kapitał oraz poszukać 10 spółdzielców. Zostali nimi moi znajomi i pracownicy mojego zakładu rzemieślniczego. Siedziba firmy najpierw mieściła się w moim mieszkaniu przy ulicy Lubelskiej, potem w lokalu po starej piekarni przy ówczesnej ulicy Nowotki, po czym przenieśliśmy się do lokalu przy ulicy Piotrkowskiej 17, gdzie byliśmy do końca, czyli do 1995 roku. Gdy startowaliśmy, było ogromne zapotrzebowanie na nasze usługi, które były dość ciekawe, bowiem ubezpieczaliśmy zarówno zdrowie, jak i od inflacji - zaznacza Janusz Baranowski.

CZYTAJ DALEJ NA NASTĘPNEJ STRONIE

Westa weszła na rynek z impetem i szła jak burza. W złotym okresie miała 10 tysięcy pracowników i setki tysięcy klientów. Obracała milionami złotych. Nic więc dziwnego, że stać ją było na zakup nieruchomości w różnych miastach Polski i finansowanie Klubu Sportowego Widzew, zaś prezes Baranowski jako główny udziałowiec znalazł się na liście najbogatszych Polaków tygodnika „Wprost”. Jak przyjął te splendory i status milionera?

- Do sukcesów finansowych nie przywiązywałem dużej wagi. Śmiałem się. Nie dbałem o swój majątek, gdyż do grobu go nie zabiorę. Zostanie za to po mnie pamięć oraz firmy, które powstały w okresie Westy i wciąż działają - podkreśla były senator.

Westa upadła w atmosferze skandalu. Do akcji wkroczyła prokuratura, która postawiła prezesowi 27 zarzutów i wsadziła go za kraty aresztu śledczego. Jak doszło do tak spektakularnego upadku łódzkiego giganta na rynku ubezpieczeń?

- Niesnaski między udziałowcami i mój opór przeciw sprzedawaniu udziałów sprawiły, że Westa znalazła się na równi pochyłej i w 1993 roku wkroczył do niej syndyk. Stało się to po tym, jak zaczęli nas nękać inspektorzy fiskusa. Pewna pracownica Urzędu Kontroli Skarbowej szczyciła się tym, że doprowadziła do upadku Westy poprzez szkalowanie i twierdzenie, że nasze informacje, składane do Ministerstwa Finansów, są fałszywe, co było nieprawdą. Cóż, zapoczątkowałem rewolucję w polskim życiu gospodarczym i poniosłem za to konsekwencje. Finał był taki, że 1 czerwca 1993 roku policja - działająca z polecenia prokuratury - aresztowała mnie w biurze senatorskim. Były to jeszcze czasy, gdy decyzje o aresztowaniu podejmował nie sąd, lecz prokuratura, która podjęła taki krok, ponieważ, jak się tłumaczyła, będąc na wolności mogłem mataczyć lub uciec za granicę - przyznaje Janusz Baranowski.

Upadek był bardzo dotkliwy: z fotela senatora i prezesa na pryczę w ciasnej i siermiężnej celi Aresztu Śledczego przy ulicy Smutnej w Łodzi. Zaczęła się gehenna. Janusz Baranowski przebywał w celach jedno- i wieloosobowych (w tym z byłym policjantem) oraz przez dwa lata w szpitalu więziennym. A to dlatego, że miał coraz większe problemy zdrowotne. Doszło przy tym do ostrego sporu, bowiem szefowie zakładu karnego utrzymywali, że były senator celowo używa w dużych ilościach soli i kawy, aby w ten sposób wzbudzić w swoim organizmie nadciśnienie i szybko opuść celę więzienną.

- Owe zarzuty o soli i kawie nie potwierdziły się i sąd oddalił zarzuty szefów zakładu karnego. W szpitalu więziennym robiono na mnie różne doświadczenia. Podawano mi leki nie wiadomo po co i na co. Nawet nie pytano mnie o zgodę. Nic więc dziwnego, że stan zdrowia stale mi się pogarszał. Przypomniałem wtedy sobie słowa ojca, który powtarzał, że więzienia są też dla ludzi. Cóż, nie było wyjścia: dostosowałem się - zaznacza były senator.

To właśnie on był bohaterem procesu tasiemca, który ciągnął się od 1994 roku i de facto nigdy nie został zakończony, ponieważ były senator był schorowany i - jak zgodnie orzekali biegli - nie mógł brać udziału w procesie, który z tego powodu co rusz był zawieszany lub odraczany. Przełom nastąpił niedawno, bowiem - jak podkreśla Janusz Baranowski - czyny, które mu zarzucono, właśnie przedawniły się i Sąd Okręgowy w Łodzi umorzył postępowanie.

Decyzja Temidy zapaliła zielone światło i były prezes Westy wystąpił do sądu o finansową satysfakcję za lata poniewierki za kratami oraz za upadek jego projektów gospodarczych. Oszacował, że gdyby w czasie osadzenia za kratami nadal zajmował swoje stanowisko, to zarobiłby ponad 96 mln zł. Dlatego wystąpił do Temidy o zasądzenie 70 mln zł.

Gdy czekał na ogłoszenie początku procesu w Sądzie Okręgowym w Łodzi, byłego senatora spotkał dodatkowy cios. Był to wypadek drogowy z udziałem jego ukochanych córki i wnuka, do którego doszło w połowie listopada 2015 roku na skrzyżowaniu ulic Gdańskiej i Próchnika w centrum Łodzi.

Było południe. Sygnalizacja nie działała, gdyż wyłączyli ją pracownicy, działający na zlecenie ZDiT. Ulicą Gdańską w stronę ulicy Zielonej jechał oznakowany radiowóz policyjny kia z dwojgiem 30-letnich policjantów z I komisariatu. Na skrzyżowaniu radiowóz, który nie jechał na sygnale, z impetem uderzył w bok opla, który jechał ulicą Próchnika w stronę Zachodniej. Za kierownicą siedziała 42-letnia Barbara B., a na tylnym siedzeniu jej 12-letni syn Jakub. Uderzenie było tak potężne, że opel wpadł na narożny chodnik, uderzył w sygnalizator, który się złamał oraz potrącił majstrującego przy sygnalizatorze 28-letniego pracownika prywatnej firmy z Ciechanowa.

- W oplu była moja córka Barbara, która jechała do szkoły na zajęcia zaoczne. Została lekko ranna i trafiła do szpitala WAM. Natomiast wnukowi Kubie nic groźnego się nie stało i zajęła się nim rodzina - oznajmił nam wtedy Janusz Baranowski, który niezwłocznie przyjechał na miejsce zdarzenia.

Być może kobietę z dzieckiem uratowało to, że w chwili zderzenia wystrzeliło aż osiem z dziewięciu poduszek w oplu. Według policji, córka byłego senatora nie ustąpiła pierwszeństwa przejazdu i wpadła na radiowóz. Były senator utrzymuje, że córka mogła mieć zielone światło, które nagle zgasło. Stąd kraksa.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dzienniklodzki.pl Dziennik Łódzki