Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Janusz Gajos: Jesteśmy nie obiektem, ale rodzajem napędu, który stwarza obraz na scenie

Łukasz Kaczyński
Łukasz Kaczyński
W miniony piątek Szkoła Filmowa w Łodzi uhonorowała tytułem doktora honoris causa wybitnego aktora filmowego i teatralnego prof. Janusza Gajosa. Rektor „filmówki” nazwał go „swoistą gwiazdą północną” na mapie polskiej sztuki aktorskiej

Jak Pan zapamiętał filmową Łódź, czy były tu państwowe wytwórnie i studia filmowe, czyli zwyczajnie także spory przemysł kinematograficzny?

To są pewne sentymenty, bo to były moje pierwsze koty za płoty z tak zwaną prawdziwą produkcją filmową. Miałem to szczęście, że na trzecim roku studiów zostałem przez prof. Marię Kaniewską obsadzony w dużej roli charakterystycznej - Pietrka, zawadiackiego sługi w kostiumowej „Panience z okienka”. Do tego momentu większych doświadczeń z kamerą nie miałem. Głównie był to udział w ćwiczeniach dla studentów wydziałów reżyserii i sztuki operatorskiej, do których my - studenci Wydziału Aktorskiego byliśmy wynajmowani.

Po latach doświadczeń, czy mógłby Pan zatem rozwinąć myśl - co to znaczy uprawiać aktorstwo „w sposób czysty”, jak wyraził się Pan w niedawno wydanej książce Elżbiety Baniewicz?

Użyłem tego wyrażenia , by nie sięgać do wielkich słów takich jak etyka, moralność zawodowa i inne górnolotnie brzmiące określenia. Czysty, czyli rzetelny, uczciwy wobec widzów, co nie znaczy łatwy, gładki i przyjemny. Moje wyobrażenie o wykonywaniu tego zawodu ciągle się zmienia. Przed naszym spotkaniem, rozmawialiśmy tu, w Szkole Filmowej, o tym jak dwadzieścia lat temu wyglądała moja „Msza za miasto Arras” i jak wygląda obecnie. Jej dzisiejszy kształt nie ma z tamtym wiele wspólnego i nie może mieć bo powinna być najświeższym, najbardziej aktualnym obrazem, który zaistniał w tej chwili w mojej wyobraźni.

I to między innymi przekazywał i przekazuje Pan kolejnym rocznikom młodych aktorów, najpierw tu, w Szkole Filmowej, teraz w warszawskiej Akademii Teatralnej?

Zapewne, o tym też rozmawialiśmy. Rozmawialiśmy i do tej pory rozmawiamy o formie. O ciągłej świadomości, że to wszystko, jak już powiedziałem, zmienia się. Że my nie jesteśmy obiektem, ale rodzajem napędu, który ma stworzyć obraz na scenie lub ekranie. Nasz sposób rozumowania, nasz sposób widzenia świata, wykorzystujemy i oddajemy obrazowi, który jest przed nami cały czas. Ja to nazywam w skrócie świadomym uprawianiem tego zawodu. Jesteśmy nie tylko narzędziem, ale też osobą która potrafi tym narzędziem się posługiwać.

Jest Pan daleki do mówienia o aktorstwie jako o misji, kładzie Pan nacisk na pewien zestaw narzędzi, czysto rzemieślniczych, do jego uprawiania. Czy to nie ujmuje wagi teatrowi, nie może budzić w kimś przekonania, że skoro „rzemiosło” i „zawód”, to aktor jest w zasadzie jak szewc?

Jak już powiedziałem, nie lubię używać wielkich słów, takich właśnie jak misja, ale traktuję aktorstwo bardzo poważnie. Twierdzę że forma powinna być wynikiem używania narzędzi, którymi posługujemy się sprawnie i świadomie. Jeżeli weźmie pan łaskawie pod uwagę, że do narzędzi zaliczam również takie elementy jak choćby wyobraźnia i wrażliwość to z pewnością dojdzie Pan do przekonania, że mówimy o innym rodzaju rzemiosła.

Pedagodzy zajmujący się szkoleniem młodych aktorów, bodaj nawet rektor Szkoły Filmowej w wywiadzie, które rok temu nam udzielił, wskazują na coraz bardziej widoczną tendencję: oto coraz więcej trafiających do Szkoły przedstawicieli młodszego pokolenia to osobowości w dużym stopniu narcystyczne i pedagodzy muszą pracować także nad ich charakterami. Słowem, młodzi już na wstępie cenią bardziej siebie w sztuce niż sztukę w sobie. Pan miał lub ma podobne doświadczenia?

Jeżeli tak się zdarza to oczywiście trzeba nad tym w jakiś sposób zapanować. Uświadomić sobie, co właściwie robimy, w czym zamierzamy uczestniczyć i co jest sednem tego uczestnictwa.

Pracując nad rolami filmowymi ceni Pan posiadanie pewnego zakresu wolności, na przykład w sprawie decydowania o zapisie dialogów granego bohatera, nie boi się Pan skreślać lub zmieniać, przekonując, że więcej można czasem powiedzieć ciałem.

To wszystko mieści się w granicach tak zwanego warsztatu, świadomości i świadomego posługiwania się tym warsztatem. Nie od dzisiaj wiadomo, że dialogi na przykład w filmie są bardzo często nieznośne, literackie, tak się w życiu nie mówi. Dlatego aktor w swojej obronie i dobrze pojętym interesie całego przedsięwzięcia zmienia dialogi , żeby brzmiały prawdopodobnie i nie „szeleściły papierem”.

W teatrze ten zakres wolności jest z Pana punktu widzenia mniejszy?

W teatrze ma się do czynienia z literaturą odpowiednio przygotowaną do pracy na scenie. Chociaż ostatnio nie jest to takie jednoznaczne. W poszukiwaniu formy bardzo często jest „ulepszana”.

Który zatem z filmowych reżyserów dawał Panu tej swobody najwięcej? Andrzej Kondratiuk w swoich autorskich filmach, sprawiających wrażenie, jakby w całości były improwizowane?

To różnie bywa. Gdy byłem młody, było całkiem inaczej. Nie śmiałem się w ogóle odzywać. Z upływem czasu i nabieraniem doświadczenia ta „pętla” rozluźniała się, aż doszło do tego, że moje propozycje są w większości akceptowane.

Miał Pan bogate doświadczenia pracy z ciekawymi, często pamiętnymi i do dziś cenionymi dyrektorami: Feliksem Żukowskim w Teatrze im. Jaracza w Łodzi, potem w Warszawie z Gustem Holoubkiem w Teatrze Dramatycznym i Zygmuntem Hübnerem w Teatrze Powszechnym. Tymczasem od pewnego czasu znów obserwujemy w wielu miastach problemy z wybieraniem nowych dyrektorów: nie wiadomo kto miałby ich powoływać, czy w drodze konkursu, a jeśli tak, to jak przeprowadzanego. Samorządy powracają do powierzania instytucji tzw. menedżerom kultury, w nawiązaniu do czego ZASP zorganizował środowiskową debatę o tym, kto powinien być dyrektorem. A Pana zdaniem kto powinien?

Ten model już dawno temu został zbudowany. Uważam, że zawsze powinien to być artysta, który ma swój pogląd na to, co chce robić, o czym opowiadać, czym zainteresować ludzi oraz tak zwany dyrektor administracyjny, który odpowiada za całą administracyjno-techniczną substancję teatru. I te osoby muszą ze sobą ściśle współpracować, muszą „nadawać na podobnych falach”. Jeśli bierzemy pod uwagę, że do teatru przychodzi jakiś człowiek, który ma dowodzić grupą i ma rozmawiać z innymi ludźmi, proponować jakieś ideały lub wskazywać na ich brak, to musi to być artysta, bo inaczej będziemy mieli do czynienia na przykład z tanią propagandą. Mam na myśli to, że obcowanie z widzem, rozmowa z nim, musi być na poziomie artystycznym.

Rozm. Łukasz Kaczyński

********** RAMKA Z JEDNYM NAGŁÓWKIEM **********

WYCIĄG Z CV


  • Janusz Gajos urodził się 23 września 1939 roku w Dąbrowie Górniczej.
    Początkowo daleki był od poświęcenia się aktorstwu, choć - jak przyznał odbierając doktorat honoris causa - bliskie było mu dążenie, by zrozumieć świat. Miał poświęci się matematyce, ale w klasie przedmaturalnej „wcielono” go do rocznicowych scenek na podstawie „Pana Tadeusza”, do roli tytułowej. Zaczął zastanawiać jak z wybrnąć z sytuacji. „Pojawiła się myśl o uczciwości, tzn. podejściu z pełnym szacunkiem dla ludzi, którzy przyjdą i będą oglądali” - wspominał w „filmówce”. Wtedy, w zbliżaniu się na scenie do bliżej nieokreślonej prawdy, w kontakcie z ludźmi, odkrył „dziwny rodzaj satysfkacji”.

  • Do łódzkiej „filmówki” zdawał cztery razy.
    Nim zaczął studia, a po nieudanych próbach, zaangażował się do pracy w Teatrze Lalek w Będzinie, który prowadził słynny reżyser Jan Dorman. Tam przeszedł przez różne funkcje, uczył się pracy z lalkami. Tam też zaczęło się kształtować jego rozumienie obecności aktora na scenie.

  • Szkołę Filmową w Łodzi ukończył w 1965 r.

    W czasie studiów współtworzył z kolegami kabaret dający występy w budynku obecnej Akademii Muzycznej w Łodzi. Grał w Teatrze 7.15 w Grand Hotelu i razem z jego zespołem wcielony został do Teatru im. S. Jaracza. Miał już wtedy za sobą filmowy debiut w „Panience z okienka” u boku Poli Raksy. Trafił do obsady serialu „Czterej pancerni i pies”. Rola Janka Kosa uczyniła z niego idola młodszych i starszych, pierwszego w powojennej Polsce. Dała też męczącą aktora popularność i na szereg lat naznaczyła jego postrzeganie przez reżyserów - wpływało to na decyzje obsadowe i propozycje filmowe.

  • W zespole „Jaracza” występował do 1970 r.

    Zagrał m.in. w „Kaukaskim kredowym kołe”, spektaklu zaczynającego wtedy wielką karierę Jerzego Grzegorzewskiego. Zwyciężył w plebiscycie „Dziennika Łódzkiego” na najlepszego aktora teatralnego sezonu 1967/1968. Dwa lata później przeniósł się do Warszawy - kolejno do teatrów: Komedia, Polskiego, Kwadrat i Dramatycznego. Wreszcie mógł pokazać na co go stać. Pojawiły się też ważne role teatralne (spektakle „Ławeczka”, „Kolacja na cztery ręce”, „Swidrygajłow”, „Msza za miasto Arras”) i poważne role w filmach w „Przesłuchanie” i „Układ zamknięty” Bugajskiego, „Śmierć jak kromka chleba” Kutza, kręconej w łódzkim kinie „Ucieczce z kina Wolność” Marczewskiego, „Dekalogu” Kieślowskiego, „Żółtym szaliku” Morgensterna. Dziś jest aktorem Teatru Narodowego w Warszawie.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dzienniklodzki.pl Dziennik Łódzki