Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Jubileusz 40-lecia pracy Kazimierza Kowalskiego [ZDJĘCIA]

Anna Gronczewska
Anna Gronczewska
Dziesięć lat temu w 2011 roku w Teatrze Wielkim w Łodzi odbył się galowy koncert jubileuszowy z okazji 40-lecia pracy artystycznej Kazimierza Kowalskiego. Z artystą przez oficjalnym jubileuszem rozmawiała Anna Gronczewska.

Obchodzi Pan jubileusz 40-lecia pracy artystycznej. Jakie to były lata?
Gdyby doliczyć do tego moje, nie do końca, amatorskie działania, to tych lat wyszłoby więcej. Dla mnie to był wspaniały, cudowny czas. Wszystko zaczęło się w mojej młodości, a młodość to najpiękniejszy okres w życiu. Byli wtedy inni ludzie. Dorastałem w atmosferze wspaniałych pedagogów, artystów, których już w większości niestety nie ma. Choćby Henryk Debich, Henryk Czyż, Władysław Malczewski, Antoni Majak.

Pan dorastał w domu o artystycznych korzeniach. To miało wpływ na pana życie?
Ogromny! Pamiętam Teatr imienia Jaracza, w którym wystawiano przedstawienia operowe. Przyjeżdżała tam Opera Bytomska ze wspaniałymi artystami: Andrzejem Hiolskim, Bogdanem Paprockim, Antonim Majakiem. Teatr imienia Jaracza wystawiał między innymi "Krakowiaków i górali". W tym spektaklu rolę Bryndasa grał mój tata, Wiesław Wierusz-Kowalski. To był początek mojego życia artystycznego u jego boku. Potem w latach sześćdziesiątych były to wspaniałe zespoły jazzowe Zygmunta Wicharego, Carmen Moreno. Już wtedy kręciłem się na scenie estradowej.

Jak rodzice patrzyli na Pana artystyczne inklinacje?
Tata nie miał nic przeciwko temu. Gorzej było z mamą, kiedy już uczyłem się w liceum. Mama nieprzychylnie patrzyła na moje muzyczne zainteresowania, bo przez to miałem kłopoty w szkole. Moje spotkanie z zespołem Trubadurzy było wspaniałe, pierwsze próby odbywały się w moim mieszkaniu, ale za daleko to wszystko poszło. Skończyło się to tym, że zostałem na drugi rok w dziewiątej klasie liceum. Chwilowo musiałem przerwać przygodę z muzyką. Musiałem skończyć szkołę wieczorową. Potem zacząłem studiować i wszystko już było w porządku.

Zaczynał Pan od big-bitu, nie od opery...
Tak. W big-bicie osiągnęliśmy z naszym zespołem Dziwne Rzeczy nawet duży sukces. W 1969 roku na festiwalu studenckim w Krakowie zdobyliśmy pierwszą nagrodę. To był dla naszego miasta duży zaszczyt.

Skąd więc potem wzięła się opera i muzyka poważna?
Nigdy wcześniej nie interesowałem się muzyką poważną, bardziej operą. W Łodzi, w Państwowej Wyższej Szkole Muzycznej, dziś Akademii Muzycznej, powstał wydział wokalno-aktorski. By na nim studiować, nie trzeba było kończyć wcześniej średniej szkoły muzycznej. Poszedłem na egzamin. Myślałem, że wystarczy przygotować jakąś piosenkę. Okazało się, że trzeba zaśpiewać arie operową. Za pierwszym razem nie dostałem się więc na ten wydział, dopiero za drugim. Na szczęście dostałem się do klasy profesora Antoniego Majaka. Stąd to, co robię do dzisiejszego dnia.

Trudno było się przystosować do operowego śpiewania?
Nie wiedziałem, że mam taki głos. Moje powodzenie w życiu operowym zawdzięczam profesorowi Majakowi.

Pamięta Pan swój debiut na scenie?
Jako student debiutowałem na deskach Teatru Wielkiego w roli Kecana w "Sprzedanej narzeczonej". Już etatowym debiutem była rola doktora w "Traviacie". Traviatę grała Delfina Ambroziak, a ojcem, najwybitniejszy dla mnie polski baryton, nieżyjący już Władysław Malczewski.

Przyszedł czas opery, ale nagle skręcił Pan znów w stronę rozrywki...
Ja nigdy z tej rozrywki nie zrezygnowałem. Po konkursie operowym w Tuluzie, gdzie zdobyłem nagrodę, dostałem pierwszą propozycję telewizyjną. Wcale nie była to propozycja operowa, ale z gatunku muzyki lżejszej, tyle, że zaśpiewana głosem operowym.

A jak dziś wspomina Pan swoją współpracę z Latem z Radiem?
To zupełnie inna historia, która zatoczyła krąg. Od dziesięciu lat mam swój nocny program w Programie Pierwszym Polskiego Radia, który cieszy się dużą popularnością. Mam też mieć swój program w ciągu dnia. "Lato z Radiem" stworzył Aleksander Tarnawski. To on zaproponował mi, by w kąciku muzyki poważnej przedstawiać przeboje operowe.

Bas zaczął jednak śpiewać rozrywkowe piosenki. Jak to przyjmowano?
Niektórych to denerwowało. Ale w latach siedemdziesiątych bardzo popularnym śpiewakiem operowym był Austriak Iwan Rebrow, który wspaniale śpiewał romanse rosyjskie. Ja trochę z jego repertuaru korzystałem. Tym bardziej, że z Orkiestrą Polskiego Radia pod dyrekcją Henryka Debicha nagrałem wiele utworów z tego repertuaru. Wiele utworów stworzyli też dla mnie łódzcy kompozytorzy jak Juliusz Wacławski, autorzy tekstów: Henryk Ciski, Ryszard Czubaczyński.

Jakie miejsce w Pana życiu zajmuje Teatr Wielki?
To dla mnie drugi dom. Tu zacząłem etatową pracę solisty. Po skończeniu studiów miałem propozycję śpiewania w Teatrze Wielki w Warszawie, gdzie dyrektorem był Antoni Wicherek. Ale mój profesor, Antoni Majak stwierdził, że skoro skończyłem Państwową Wyższą Szkołę Muzyczną w Łodzi, przez sześć lat kształcili mnie łódzcy pedagodzy, to nie ma powodów, bym nie śpiewał w mieście, w którym się wykształciłem. I tak zostało. To był nakaz mojego profesora!

Dwa razy był Pan dyrektorem Teatru Wielkiego. Pana miłość do tego teatru nie była chyba łatwa?
Były różne momenty. Ten teatr nie jest mój, jak i kolejnych dyrektorów. Jest teatrem nas wszystkich. Dyrektorzy się zmieniają, a my zostajemy.

W międzyczasie założył Pan Polską Operę Kameralną...
Tak, był rok 1991. Ja całe życie miałem tak zwany spryt organizacyjny. Jeszcze w latach osiemdziesiątych powstała w Łodzi pierwsza prywatna agencja artystyczna, Łódzka Agencja Artystyczna. Stworzyłem ją z moim przyjacielem Jerzym Sobczakiem. Zrealizowaliśmy setki wspaniałych projektów, koncertów w całej Polsce. Po czterech latach rozstaliśmy się, ale w zgodzie. Jerzy dalej prowadził agencję, ja stworzyłem Polską Agencję Koncertową i Polską Operę Kameralną. Jestem z niej bardzo dumny. Przedstawia ona spektakle w miejscach, gdzie nie ma stałych scen muzycznych. Na przykład 11 listopada w Rzeszowie wystawialiśmy "Hrabinę" Stanisława Moniuszki. W tych przedstawieniach występują nasi wspaniali artyści.

W Łodzi też będzie można obejrzeć te spektakle?
Trzeba pamiętać, że w Łodzi mamy Teatr Wielki, Teatr Muzyczny. Ale w przyszłym roku w miejscu, o którym nie chcę teraz mówić, wystawimy "Don Pasguale" Gaetano Donizettiego.

Przez te lata odczuł Pan sympatię łodzian?
Czasami tego nie doceniałem. Teraz prowadząc nocny program radiowy, spotykam się z sympatią słuchaczy, nie tylko łódzkich. I staram się ją odwzajemnić.

Syn poszedł w Pana ślady?
Nie chciałem i nie chciałbym, by to zrobił. Zawód śpiewaka operowego jest na pewno bardzo piękny, ale zarazem bardzo trudny. Kształcimy muzyków, wokalistów, a potem ci zdolni, młodzi artyści nie mają pracy. To dla mnie bezsensowna polityka. Angażuje się czasem osoby z zagranicy, nie wykorzystując wspaniałych talentów z Polski.

Gdzie odbędzie się Pana jubileuszowy koncert?
Już w najbliższą sobotę, w Teatrze Wielkim, z czego bardzo się cieszę. Wydaje mi się, że właśnie tu powinien się odbyć. Z Operą Łódzką jestem związany od 1964 roku!

Jak to?
W 1964 roku, jako 13-letni chłopiec, byłem uczniem początkującej szkółki baletowej Feliksa Parnela. I w Teatrze imienia Jaracza, gdzie przedstawienia dawała Opera Łódzka, tańczyłem w "Carminie Burana" Carla Orffa. Była to polska prapremiera tego przedstawienia. A potem, już na deskach Teatru Wielkiego, na premierowym przedstawieniu "Kniazia Igora" znalazłem się w zespole młodych tancerzy szkółki Feliksa Parnela i brałem udział w "Tańcach połowieckich".

Czy można Pana obejrzeć i usłyszeć w jakichś spektaklach Teatru Wielkiego?
Nie zapraszają mnie!

od 12 lat
Wideo

Bohaterka Senatorium Miłości tańczy 3

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na dzienniklodzki.pl Dziennik Łódzki