Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Kapelan sportowców, ks. Edward Pleń: Nie wstydzę się łez, które płyną ze wzruszenia

Anna Gronczewska
Ks. Edward Pleń jest zaprzyjaźniony z Kamilem Stochem i jego rodziną
Ks. Edward Pleń jest zaprzyjaźniony z Kamilem Stochem i jego rodziną archiwum prywatne
Często podkreślam, że to ja uczę się wielu rzeczy od Kamila Stocha. On ma odwagę mówić o Bogu w tym naszym świecie - mówi ks. Edward Pleń z Łodzi, krajowy duszpasterz sportowców.

Wrócił Ksiądz niedawno z Soczi. Jaka była ta olimpiada w Soczi?
Wszystko jest na plus! Z perspektywy tych sześciu igrzysk, na których byłem, mogę powiedzieć, że nie byłem jeszcze na tak znakomicie zorganizowanej olimpiadzie. Wcześniej każdy z organizatorów nie zdążył czegoś przygotować na czas. Przyznam, że jechałem do Soczi z pewnymi obiekcjami. Bałem się, że spełni się scenariusz, o którym czytałem w mediach. Na szczęście tak nie było. Jestem urzeczony tym, co zobaczyłem w Soczi. Obiekty sportowe były wspaniałe. Sportowcy mieszkali w trzech wioskach. Mogę więc powiedzieć, że podczas igrzysk byłem na szlaku misyjno-olimpijskim.

To znaczy?
Odległości między wioskami nie liczyło się w kilometrach. Prowadziły do nich drogi przypominające serpentyny, więc odległości mierzyło się w godzinach. Droga z Soczi, czyli mojego miejsca zakwaterowania, do jednej wioski zajmowała między półtorej a dwie godziny. Z jednej górskiej wioski, na Krasnej Polanie, jechało się do Soczi pociągiem, potem kolejką. Podróż zajmowała półtorej godziny. Z tej tzw. średniej wioski do najwyżej położonej, gdzie byli zakwaterowani biegacze i biathloniści, w tym Justyna Kowalczyk, jechało się kolejne półtorej godziny. Mówię tylko o samej jeździe. Nieraz nie zdążyło się na autobus, trzeba było poczekać na następny. Tak więc czas podróży się wydłużał. Kiedy chciałem jednego dnia odwiedzić wszystkie wioski olimpijskie, to wychodziłem z pokoju o siódmej rano i wracałem o północy. Ale trzeba było to robić, by spotkać się z naszymi sportowcami, pobyć z nimi, porozmawiać. Musiałem się dostosować do czasu, jaki mieli zawodnicy.

Ksiądz mieszkał w wiosce olimpijskiej?
W pierwszej części igrzysk mieszkałem w hotelu, dopiero w drugiej przeniosłem się do wioski olimpijskiej. Na początku olimpiady jest najwięcej sportowców, brakowało więc miejsca w wiosce. Z czasem, po swoich występach, część wracała do swych krajów. Zwolniły się więc miejsca i przeniosłem się wtedy do wioski olimpijskiej.

Opowiada Ksiądz, że na olimpiadzie było wszystko idealnie, a my czytaliśmy o podwójnych ubikacjach w toaletach.
Z takiej ludzkiej ciekawości chciałem to zobaczyć. I z przykrością powiem, że tego nie widziałem. Może była to jakaś marginalna sprawa, a urosła do rangi wielkiego problemu. Dla mnie zawsze najważniejszy jest człowiek i szacunek dla niego. Często zastanawiam się, dlaczego drobiazgi przesłaniają wszystko. Czy dlatego, że to Rosja, Putin? Powiem, że życzliwością Rosjanie pobili wszystkie dotychczasowe olimpiady. Wolontariusze byli super! Wracaliśmy z jakiś zawodów i dotarliśmy do przystanku autobusowego. Okazało się, że trzy minuty wcześniej odjechał autobus. Podszedł do nas zaraz wolontariusz. Poinformował nas, że następny przyjedzie za dwadzieścia minut. Zaprosił nas do centrum, byśmy nie stali na zewnątrz. Zaproponował kawę, herbatę, coś do zjedzenia. Po jakimś czasie ten wolontariusz znów do nas podszedł. Powiedział, że autobus odjeżdża za trzy minuty i odprowadził nas na przystanek. Wszędzie spotykaliśmy się wielką życzliwością. Ludzie uśmiechali się. Gdy zapytał się człowiek ich o coś, to gdy sami nie wiedzieli, to szukali osoby, która może pomóc. Jestem urzeczony tym, z czym spotkałem się w Soczi. To było w tym czasie chyba najbardziej strzeżone miejsce na świecie. Ani do pociągu, ani do autobusu nie można było wnieść żadnych napoi. Do wioski nie można było wnosić alkoholu.

To były też piękne igrzyska dla polskich sportowców.
Na pewno zaskakujące igrzyska. Przyjrzałem się statystykom i zauważyłem, że te trzy złote medale zdobyliśmy w sobotę i niedzielę. Sobota to przecież dzień poświęcony Matce Bożej, a niedziela to Dzień Pański.

Oglądał Ksiądz na żywo wszystkie polskie złote medale?
Żeby nie wzbudzać zazdrości powiem, że tak! Przed pierwszym konkursem skoczkowie poprosili o mszę świętą. Po niej wręczyłem im medalik przedstawiający z jednej strony świętego Jana Bosko, patrona młodzieży, a z drugiej wizerunek Matki Bożej Wspomożycielki Wiernych. Dodałem do tego komentarz nawiązujący do słów św. Bernarda z Clairvaux. Od wieku nie słyszano, by opuściła tego, kto się do niej ucieka. Skoczkowie ze wzruszeniem przyjęli te słowa. Po mszy św. poszedłem jeszcze do Kamila Stocha. Powiedziałem mu:-Kamil wybacz, ale po konkursie nie podejdę do ciebie, ponieważ będę zbyt wzruszony. Spotkaliśmy się dopiero dwa dni po tym pierwszym, złotym konkursie.

Ksiądz jest zaprzyjaźniony z Kamilem Stochem?
Tak. Od olimpiady w Turynie. Mogę z dumą powiedzieć, że jestem włączony do rodziny Stochów. Ta nasza przyjaźń jest bardzo głęboka. Gdy Kamil mówi coś o panu Bogu, wierze, to wszyscy myślą, że ja go poinstruowałem. Ale tak nie jest. Często podkreślam, że to ja uczę się wielu rzeczy od Kamila. On ma odwagę mówić o Bogu w tym naszym świecie. Mówi tyle, ile potrzeba, bez przesady. W jego życiu wszystko ma właściwe miejsce.
A jaki jest prywatnie nasz mistrz olimpijski w skokach?
To bardzo skromny chłopak. Nie lubi wielkich spotkań, gwiazdorzenia. Kamil to bardzo rodzinny człowiek. Dla niego największą radością jest przebywanie z rodziną, z przyjaciółmi, w domu. Jestem przekonany, że nic mu do głowy nie uderzy. Nasza przyjaźń nie polega na tym, że będziemy sobie cukrować. Ja nie tylko Kamilowi powtarzam, że jeśli to ma być autentyczne, szczere, to nie będę mówił tylko pięknych słówek. Ja ci powiem też mocno. Na tym ma polegać przyjaźń. Po konkursie w Zakopanem, gdy pierwszy raz wygrał konkurs Pucharu Świata, odczekałem i zadzwoniłem po trzech dnia. Zapytałem, czy świętuje. I zaraz powiedziałem mu, że to nie czas: - Wiesz kiedy przyjdzie czas na świętowanie? Kiedy będziesz siedział przed domem, patrzył na swoich wnuków i popijał czerwone wino i przypomnisz sobie o swoim przyjacielu. I zaprosisz mnie. Wtedy będziemy świętować. Powiedziałem Kamilowi, że nic nie zostało mu dane, ciągle trzeba to na nowo zdobywać, trzeba się przygotować do kolejnego konkursu i znów oddać dwa dobre skoki.

Ksiądz dawał ślub Kamilowi Stochowi?
O tak. Skierowałem do Kamila i jego żony bardzo osobiste słowa. Ślub odbył się w Zakopanem, w kościele na Bachledówce. Powiedziałem wtedy do Kamila: - Oddałeś setki, może tysiące skoków. Dziś nadeszła ta chwila, by oddać może ten najważniejszy. Przyłóż się do niego! To jest ten moment i zakończ go telemarkiem małżeńskim. Ewa, żona Kamila, jest fotografem. Powiedziałem jej: - Ewa, na pewno wykonałaś w swym życiu setki, tysiące zdjęć. Ale każdy fotograf marzy o jednym, dziele życia. I teraz jest ten moment. Weź aparat, ale nie cyfrowy, bo w nim zdjęcie można wymazać. I zrób to zdjęcie, ale swoim sercem.

Z naszą złotą medalistką Justyną Kowalczyk też jest Ksiądz tak mocno zaprzyjaźniony?
Oczywiście. Mam superkontakt z jej rodziną, rodzicami. Na igrzyskach z Soczi rozmawiałem z Justyną po każdym jej starcie. Po tym pierwszym, gdy zajęła szóste miejsce, wiele osób przewidywało jej koniec. Ale ja wtedy udzieliłem wywiadu telewizji polskiej przed biegiem na 10 kilometrów. Zapewniłem, że będzie dobrze. Sukces Justyny jest potrzebny innym polskim sportowcom, by ich zmobilizować. Po tym złotym biegu rozmawiałem z nią. Justyna słyszała pewnie ten wywiad i podziękowała mi, że w nią wierzyłem. Rozmawialiśmy też po biegu na 30 kilometrów, gdzie zeszła z trasy. Justyna to prawdziwa góralka z Kasiny. Ja bym zmiękł, a ona do mnie: -Księże, wszystko jest w porządku, tylko coś rozjechało mi się w tej nodze. Jest wielkim sportowcem i zdobywając złoty medal, zrobiła naprawdę wielką rzecz! Dłuższy kontakt mieliśmy na lotnisku w Soczi, gdy wracaliśmy do kraju. Poprosiłem ją o zdjęcie. I mam teraz piękną pamiątkę. Po tej naszej sesji mówię:- Justynko, co ja zrobiłem, już tam następni szykują się z aparatami. A Justyna spokojnie, że da radę....

Został jeszcze trzeci złoty medalista, Zbigniew Bródka.
Zbyszka znam od Vancouver. Już wtedy wiedziałem, że to kandydat do osiągania wielkich sukcesów. To poukładany, spokojny chłopak. Moim zdaniem, Zbyszek to odbicie Kamila. Gdy przyszedł na mszę św., to nie było problemów, by przeczytał czytanie. Widziałem, jak modlił się na mszy. Po złotym medalu dostałem od Zbyszka SMS-a: "Przyjacielu dziękuje za twoją modlitwę i wiarę, wiara czyni cuda". To przepiękne świadectwo. Na zakończenie igrzysk, w niedziele odprawiałem mszę świętą dziękczynną i o szczęśliwy powrót. Na ołtarzu, w wiosce olimpijskiej, gdzie mieszkali łyżwiarze, leżały trzy medale olimpijskie: złoty, srebrny i brązowy. Chciałem nawiązać do tych medali, ale byłem tak wzruszony, że cztery razy się załamałem. Po mszy świętej podszedł do mnie Tadzio Kowalczyk, prezes Polskiego Związku Łyżwiarskiego, i powiedział, że nie ma co się wstydzić łez. Ja się nie wstydzę, chciałem tylko powiedzieć coś więcej, a nie mogłem.

Rozmawiała Anna Gronczewska

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dzienniklodzki.pl Dziennik Łódzki