Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

"Karamazow" w Teatrze Jaracza [RECENZJA]

Łukasz Kaczyński
GREG NOO-WAK
Niemodny i niepopularny jest teatr, który nie folguje łatwym rozwiązaniom, którymi przymilałby się do widza. Ale spektaklami od lat realizowanymi w Teatrze im. Jaracza w Łodzi Jacek Orłowski nauczył publiczność odnajdywać miarę właściwą dla rzeczy.

W monodramach Bogosiana pokazał jak śmiech służy duchowej wiwisekcji, w "Przypadku Iwana Iljicza" zaproponował rozmowę już całkiem serio. Podobnie teraz, adaptując na scenę "Braci Karamazow" Fiodora Dostojewskiego, gra idzie bowiem o najwyższą stawkę. To powieść totalna, a jej kręgosłupem jest liczący blisko tysiąc stron filozoficzny traktat rozważający kondycję wiary, fundamenty rzeczywistości.

Reżyser skupił się na wątku ojcobójstwa i najważniejszych bohaterach powieści. Do tytułu spektaklu wziął tylko nazwisko przez nich noszone. Karamazow - jak piętno ojca, z którego próbują się wyzwolić synowie. Jak wspólny im pierwiastek duchowy, który muszą w sobie zwalczyć lub przetworzyć. Ale "Karamazow" to nie szkolny bryk. Orłowski wyciąga z filozofii i idei Dostojewskiego esencję, a to, czego z uwagi na bariery czasowe spektaklu nie da się przekazać w całej rozciągłości, oddaje materią teatralną. Z prostoty rozwiązań emanuje siła.

Scena podzielona jest na dwie przestrzenie. Bliższa widzowi, niemal pusta, będzie początkowo salą sądową. Tu ze wspomnień spowiadać będą się trzej bracia: namiętny Dymitr (Przemysław Kozłowski), próbujący umysłem objąć świat Iwan (Marek Nędza) i miłujący ludzkość Alosza (Hubert Jarczak). Tu oraz w głębi sceny, w z pieczołowitością przywołanym salonie domu rodzinnego Karamazowów, powracać będą zdarzenia, poprzedzające zabójstwo "starego", Fiodora (Bronisław Wrocławski). Utworzone z krzyżujących się białych sznurków ramki odbierają jednak tej realnej przestrzeni dosadność.

Bywało już, że w realizacjach "Braci Karamazow" przeniesienie powieści na scenę było ważniejsze niż wskazanie wagi i aktualności zawartych w niej idei. Jakby raz odkryte nie potrzebowały przyglądania się im więcej. Nie dla Orłowskiego. Fragmenty z Dostojewskiego świetnie sprawdzają się na egzaminach aktorskich, ale na scenie "Jaracza" przestają być tylko dialogami, a umieszczone w sytuacjach skrajnych postaci nie są tylko działającymi charakterami. Są ucieleśnieniem idei, które pozostają w nieustannym zwarciu. Adaptacja czytelnie oddaje najważniejsze racje, złożoność i zmienność toczonych sporów. Nie oglądamy więc scen zbędnych, choć pewnie łechtających ciekawość widza, jak samobójcza śmierć Smierdiakowa.

Wątpliwość budzi jednak jedna z pierwszych scen. W altanie Dymitr zwierza się Aloszy ze swego upadku, uwikłania w kobiety, obmalowuje rozpad form współczesnego świata. Naszkicowanie tła motywującego zdarzenia jest konieczne, ale nawet w żywej narracji Przemysława Kozłowskiego dominuje słowo. Jak poradzi sobie z tym percepcja dzisiejszego widza i czy wytrzyma on do czasu gdy rozgrywka nabierze tempa, a aktorzy pokażą swe możliwości? A grają popisowo.

Nazwisko Bronisława Wrocławskiego na afiszu to zawsze zapowiedź aktorstwa najwyższej klasy. Wrocławski buduje rolę ze skrawków - tak obecny jest Fiodor. Ma jedno duże wejście, ale jest w nim wszystko. Nie tylko tyrady tragicznego, bełkocącego błazna, prześmiewcze prowokacje. Także jeszcze tląca się resztka ojcowskich uczuć. Scena, w której egzaminuje synów z wiary w boskie pochodzenie świata na długo pozostaje w pamięci. Ciężar gry spoczywa jednak nie na nim, ale na trio Kozłowski-Nędza-Jarczak.

Dymitr Kozłowskiego ma w sobie gniew i zwątpienie, wypalenie i szlachetność, chaos i nadzieję na wielką przemianę. Jest w nim wielkość, gdy zapamiętuje się w pędzie ku zniszczeniu i gdy bierze na siebie grzechy wszystkich ludzi. Iwan w ujęciu Nędzy ma w sobie demoniczność dziecka zachwyconego widokiem przypadkowo rozlanej krwi. Migotliwe sceny, w których odsłania się przed Aloszą, zwieńczone poematem "Wielki inkwizytor" to majstersztyk. Tak jak późniejsze, w duecie z Wrocławskim, pojawienie się diabła na scenie.

Tylko pozornie łatwe zdanie miał Hubert Jarczak. Zło ma wiele twarzy i jest bardziej pociągające dla widza niż dobro. Grać musi na jednej nucie i mniej może pokazać. Jego Alosza, pełen delikatności rozjemca, nie jest monolitem. Z czasem zmienia się i przygotowuje do nowej roli. Do jakiej - nie wiemy. Dostojewski nie napisał drugiej części powieści. Alosza Jarczaka wierzy żarliwie w Boga, ale nie jest natchniony. To ważne, bo pozostawia spektakl otwartym. Nie ma jednej odpowiedzi na dręczące człowieka pytania.

Tajemniczą i nieokreśloną postacią jest Smierdiakow (Radosław Osypiuk), nieprawy syn Fiodora Pawłowicza. Początkowo ma siłę chama i przenikliwego krętacza, ale zbrodnia doprowadza go do rozpadu osobowości. A może stoi za nim ktoś trzeci, kogo istnienie traktowane jest jak zabobon?

Świat powołany w "Jaraczu" jest intensywny, uderza do głowy i oszałamia na długo. Okazuje się, że można bez taryfy ulgowej toczyć z widzem "poważną grę" o sprawy ważne - tak jak toczyli ją Karamazowowie. Va banque.

Damy ci więcej - zarejestruj się!

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dzienniklodzki.pl Dziennik Łódzki