Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Karolina Korwin-Piotrowska: Biletem do sławy nie jest tylko ekshibicjonizm

Ryszarda Wojciechowska
Sylvia Dabrowa
Ludzie w pogoni za lajkami, dającymi hormon szczęścia, nie myślą o tym, że to się może kiedyś skończyć - mówi Karolina Korwin-Piotrowska, autorka książki „#Sława”

„Sława to dziwka, człowieku” cytuje pani Brada Pitta. Porównanie zgrabne i dosadne, ale czy prawdziwe?
Myślę, że tak. Sława jest czymś, co na pierwszy rzut oka wydaje się atrakcyjne. Ale to zjawisko, które nie odsłania wszystkich kart od razu. I dopiero po pewnym czasie okazuje się, że trzeba być wytrzymałym, twardym i dobrze siebie znać, żeby zamiast sławnym nie stać się pośmiewiskiem.

Myślę, że jeszcze nigdy w historii tak wiele osób nie pragnęło sławy jak dziś. I to nawet tej na chwilę. Z czego to wynika?

Z tego, że wreszcie dostaliśmy do ręki narzędzie, które pozwala każdemu z nas pokazać się światu. Do pojawienia się mediów społecznościowych to nie było takie łatwe. A teraz każdy może zostać gwiazdą Facebooka czy YouTube’a, stać się rozpoznawalnym w pewnym kręgu ludzi, a nawet wejść do mainstreamu. I te mityczne lajki, zasięgi czy share’y są w dzisiejszych czasach rodzajem narkotyku, od którego ludzie się uzależniają. Tego typu szybkie kariery zdarzają się dziś bardzo często. Ale tak szybko jak się rodzą, jeszcze szybciej gasną. Dzisiaj sztuką jest utrzymać tę datę przydatności do spożycia dłużej niż przez jeden sezon. I nie wystarczy tylko pragnienie bycia sławnym, rozpoznawalnym i bogatym. Tu jeszcze musi być to coś...

Sława jest stara... jak ludzkość. A Pani w swojej książce historię sławy zaczyna od celebrytki... królowej Wiktorii i od narodzin fotografii.

Narodziny fotografii spowodowały, że wizerunek stał się demokratyczny. Bo każdy może sobie zrobić zdjęcie. Bardzo szybko okazało się, że ten wizerunek może ulegać modyfikacjom, sprzedaży i różnego rodzaju manipulacjom. I może też być narzędziem w budowaniu marki. A królowa Wiktoria jest w tym przypadku genialnym przykładem. Od razu wyczuła, że fotografia, a potem taśma filmowa staną się sposobem dotarcia do poddanych i budowania marki jaką jest rodzina królewska oraz budowania swojego bardzo silnego i charakterystycznego wizerunku w stylu: „yes, we are”, czyli tacy jacy jesteśmy.

Opisuje też Pani pierwszą celebrycką rodzinę Romanowów, czyli ostatniego cara Rosji Mikołaja II i jego dzieci.

Wycieczka carskich córek na zakupy w jednym z angielskich miast przypominała pojawienie się dzisiaj Kim Kardashian czy innych celebrytek na zakupach w Beverly Hills. One też wtedy wzbudzały chorobliwe zainteresowanie. Romanowowie to była pierwsza rodzina, która budowała swój mit.

Kim są "It girls"?

To była rodzina, która bardzo szybko, w sposób świadomy zaczęła sprzedawać wizerunkowo swoje dzieci. Matka Mikołaja II, caryca Maria Fiodorowna, była fanką fotografii. Aparat fotograficzny był w ich rodzinie niezbędną częścią życia. Przypominam w książce jedną z wielu anegdot na temat ojca Mikołaja, któremu nie można było zrobić zdjęcia, kiedy się śmieje. Bo nie wypadało pokazywać, że car, ten pomazaniec boży, potrafi jak zwykły człowiek usiąść na ziemi, powygłupiać się i nawet zanieść się śmiechem. Mikołaj II i jego rodzina szybko złapali bakcyla fotograficznego i niemal nie rozstawali się z ulubionym aparatem brownie. Na potrzeby prywatne robili sobie tysiące zdjęć, które można oglądać do dziś. Jest takie słynne zdjęcie córek cara ogolonych na zero.

Ogolonych z powodu choroby.

I z takimi głowami, roześmiane, stanęły przez obiektywem aparatu. I jak patrzę na nie, to się zastanawiam, co one wtedy myślały. Bo to była pewnego rodzaju odwaga, szarża, a nawet prowokacja. Wtedy kobiety tak się nie fotografowały. To było nie do pomyślenia.

Podobnie jak fotografowanie się kobiety w ciąży...

A tu mamy cztery śliczne dziewczyny, które prezentują gołe głowy i jeszcze śmieją się do aparatu. Od razu skojarzyło mi się to ze słynnym zdjęciem Herba Rittsa, na którym Elizabeth Taylor po operacji mózgu jest ogolona na zero. To zdjęcie było pewnym manifestem. Być może córki cara jeszcze nieświadomie, ale wpisały się w tę linię dzisiejszych kobiecych manifestów, które po różnych operacjach pokazują swoje ciała bez znieczulenia. Nie wiemy, co by było, gdyby one miały wtedy Instagrama i iPhone’a.

One już w tamtym czasie wzbudzały takie zainteresowanie jak dzisiaj dzieci z rodzin królewskich.

Wycieczka carskich córek na zakupy w jednym z angielskich miast przypominała pojawienie się dzisiaj Kim Kardashian czy innych celebrytek na zakupach w Beverly Hills. One też wtedy wzbudzały chorobliwe zainteresowanie. Biorąc pod uwagę dzisiejsze standardy, można powiedzieć, że ich rodzice byli celebrytami z powodu funkcji, jaką pełnili, natomiast one były celebrytkami. To pierwsza rodzina, która budowała swój mit. O sile tego mitu świat dowiaduje się wtedy, kiedy oni giną. Rodzina Romanowów natychmiast stała się obiektem różnych plotek, spekulacji i kultu. Dzisiaj ma nawet swoje strony na Facebooku i fanpage.

Agencja modeli 45+ podbija świat mody

Powstało o nich wiele filmów fabularnych. Słabych paradoksalnie. Ale każdy news odkryty o nich po latach od razu stawał się czołówką gazet. To, że funkcjonują jako męczennicy Kościoła prawosławnego, to też rzecz fenomenalna. Ale, jak mówię, oni świadomie, bardziej lub mniej, zaczęli budować ten swój wizerunek za życia.

Przypomina Pani też Rudolfa Valentino, pierwszą gwiazdę filmową, która tak globalnie, jak pokazał jego pogrzeb, działała na swoich fanów.

On był piękny i młody, a śmierć nagła i absurdalna. I mamy tu coś, z czym Hollywood na początku nie umiało sobie dać rady. A już na pewno nie potrafił sobie z tym poradzić dom pogrzebowy, do którego na początku trafiło ciało Valentino. Tam było prawdziwe oblężenie tłumów i zbiorowa histeria. Zresztą uroczystości pogrzebowe trwały kilka tygodni, jego ciało wieziono przez połowę Stanów Zjednoczonych z Nowego Jorku do Los Angeles. A tam już podczas samego pogrzebu posypały się z nieba na miejsce jego spoczynku płatki róż. Powiedzielibyśmy dziś, że to Disneyland, totalny kicz. Ale wtedy to była szczera rozpacz, niereżyserowana. Ten pogrzeb nauczył jednak Hollywood tego, że śmierć to jest coś, co się dobrze sprzedaje. A ludzie po raz pierwszy pokazali, z jaką miłością i atencją żegnają gwiazdy filmowe. Takie pożegnania zdarzały się wcześniej tylko wielkim aktorkom jak Sarah Bernhardt. Ale ona odeszła jako starsza pani. A tu umarł ktoś młody, seksowny, kto z ekranu uwodził miliony. Zostawił więc zszokowanych, oniemiałych fanów. Niektórzy więc odbierali sobie życie z tego powodu. Jedni się truli, inni strzelali sobie w łeb. Potem Hollywood będzie ćwiczyć taką pośmiertną histerię wielokrotnie, m.in. na Jamesie Deanie czy Marilyn Monroe.

Wiadomo, bogowie umierają młodo.

Tak jak córki cara. One nigdy nie dorosły. I nie wiemy, co by się z nimi stało. Tak jak nie wiemy, jak by się zestarzał Valentino czy Kurt Cobain. Siła „Klubu 27”, w którym są ci, którzy odeszli za młodu, polega na tym, że my żyjemy mitem zbudowanym na tej próżni po nich. I na tym, że oni dla nas już na zawsze będą mieli tylko jedną twarz. Nie zobaczymy ich nigdy jako starych, niedołężnych ludzi. Są jak wyrwany epilog z książki, przez co nie wiemy, jakie jest zakończenie.

Media bardzo szybko uczyły się obsługi tego typu historii, jak Pani pisze.

Przypominam też Bonnie i Clyde, młodych kryminalistów. To ich przed laty w Ameryce media właśnie wykreowały, publikując ich zdjęcia znalezione w jednym z samochodów, którym uciekali. Na tych zdjęciach było dwoje ładnych, młodych uśmiechniętych ludzi. A że przy okazji zabili oni kilka osób i obrabowali parę banków, to naprawdę było drugorzędne. Ważne, że byli sexy. Zresztą po śmierci zostali strasznie uprzedmiotowieni. Ich ciała podziurawione kulami, przy których stali policjanci, każdy mógł potem zobaczyć. Te zdjęcia przypominały fotki z polowania, na którym myśliwi chcą się pokazać na tle swojej upolowanej zwierzyny. Ale stali się ikonami popkultury.

Wpływ celebrytów na nasze życie jest dzisiaj szokujący. Celebryci zastąpili nam autorytety. Dlaczego?

Jest jakiś rodzaj układu emocjonalnego między nami a celebrytami. Oni są dla nas ważni, bo robią to, czego my nie możemy.

Jana Kras-Kossela i jej życie u boku twórcy "Czerwonych Gitar"

Media potrzebują nieustannie świeżej krwi. A autorytety w dzisiejszym świecie nie dają rady. Za to celebryta reaguje szybko, szczególnie ten inteligentny. Poza tym mamy problem pokoleniowy z wymianą elit. Starzy już umierają, a nowych jeszcze na horyzoncie nie widać. I w tym momencie aktor, muzyk czy sportowiec staje się kołem ratunkowym. I może być fajnym kołem, jeśli przekaz jaki daje ludziom, jest spójny z tym, co naprawdę myśli. I nie jest przekazem wykupionym przez reklamodawców, z ideami wyliczonymi według cennika reklamowego. Ludzie muszą się dzisiaj nauczyć rozróżniać przekaz autentyczny od tego kupionego przez sponsora.

Pokaż mi swoich idoli, a powiem ci kim jesteś?

Można tak powiedzieć. Jest jakiś rodzaj układu emocjonalnego między nami a celebrytami. Rodzaj takiego romansu. Oni są dla nas ważni, dają nam coś z siebie, a my im dajemy miłość, oddanie, zaufanie, kupujemy ich płyty, książki, chodzimy na ich filmy, oglądamy seriale. To, kogo lubimy, kogo słuchamy, mówi o nas bardzo dużo, jeśli nie wszystko. Bo gwiazda, celebryta czy idol, jak zwał tak zwał, jest tak naprawdę projekcją naszych marzeń. Oni robią to, czego my robić nie możemy.

Żyjemy trochę ich życiem?

Już Brando mówił: my nie robimy nic, to publiczność za nas decyduje, to oni tworzą nas, a nie my siebie sami. I o tym trzeba pamiętać, że ludzie mogą jednego dnia wynieść kogoś na piedestał, a drugiego zrzucić go z niego. Myślę, że to jest właśnie problem dzisiejszych czasów. Że ludzie w tej pogoni za lajkami, dającymi hormon szczęścia, nie myślą o tym, że to się może kiedyś skończyć. Ale świat powoli zaczyna dostrzegać wiele niebezpieczeństw związanych z naszą dostępnością do mediów społecznościowych. Zaczyna widzieć, że w sieci dzieją się rzeczy niedobre, a nawet straszne. Że to niebezpieczna zabawka w niektórych rękach. Oczywiście, zawsze będzie potrzeba oglądania jakiegoś ekshibicjonisty, który coś pokaże, a my będziemy z niego darli łacha przez tydzień. Ale z drugiej strony zawsze będzie też potrzeba istnienia tajemnicy. Istnienia kogoś, o kim nie wiemy zbyt wiele. I szanujemy go za to, kim jest i co nam daje, a nie za to, co pokazuje.

Są tacy jeszcze?

Cały czas są ci, którzy tę granicę stawiają, i póki oni są, ich fani będą się uczyli, że stawianie takich granic jest ważne. Póki są ludzie, którzy mają do pokazania innym coś więcej niż swój nowy „sześciopak”, dietę pudełkową czy samochód, póty ja jestem spokojna. Biletem do sławy nie jest tylko ekshibicjonizm. Jest nim także tajemnica. I myślę, że na koniec dnia, zalani ekshibicjonistycznym strumieniem lejącym się obficie z mediów społecznościowych, usłyszymy tę ciszę i zobaczymy dyskrecję. Cisza, mam nadzieję, będzie dla ludzi ważniejsza niż krzyk, który jest permanentną częścią dzisiejszej narracji, nie tylko w świecie celebrytów.


Karolina Korwin Piotrowska: „Sława”, to jeden z najpiękniejszych romansów. To rozciągnięta w czasie opowieść. Opowiadam o skandalach, o tym jaką rolę pełniło ciało, jak ludzie sprzedawali swoją prywatność

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Materiał oryginalny: Karolina Korwin-Piotrowska: Biletem do sławy nie jest tylko ekshibicjonizm - Strona Kobiet

Wróć na dzienniklodzki.pl Dziennik Łódzki