9-letni Mateusz, uczeń jednej z łódzkich szkół, już za tydzień pójdzie do komunii. Jest dumny, że jako pierwszy z klasy zdał egzamin na lekcji religii.
- Nawet ani razu się nie pomyliłem. Pani katechetka powiedziała, że jak zdałem egzamin, to mogę iść do komunii - mówi chłopiec. I nie może doczekać się niedzieli 19 maja. Przeżywa to , co będzie się działo tego dnia w kościele, ale intensywniej myśli o prezentach. Dziadkowie obiecali mu hulajnogę.
- Elektryczną! Mam dostać też tablet i rower. No i jeszcze trzy gry komputerowe - wylicza jednym tchem chłopiec.
O takich prezentach nie marzył nawet Andrzej Pieślak z Łodzi, który dobrze pamięta swoją pierwszą komunię. Poszedł do niej na początku lat sześćdziesiątych.
- Do komunii przystępowała setka dzieci - wspomina. - Cała uroczystość była skromnie przygotowana. Wiadomo, czasy były inne. Nie było takich wystawnych prezentów, obiadów, tylu gości. Do dziś pamiętam, że w czasie mszy byłem rozproszony, rozglądałem się, by zobaczyć czy do komunii przystępują moi rodzice. Uspokoiłem się dopiero wtedy, gdy ich zobaczyłem...
Po uroczystości był w domu obiad. Byli na nim tylko rodzice, brat i siostra oraz chrzestni z rodzinami. Pan Andrzej zapamiętał, że mama ugotowała rosół, a od chrzestnego dostał w prezencie radziecki zegarek i małe radio tranzystorowe.
Dekadę wcześniej przystępował do komunii dobiegający osiemdziesiątki pan Bernard z Sieradza. Mieszkał wtedy na wsi i do kościoła szedł pieszo kilka kilometrów. Uroczystość tę pamięta do dziś ze szczegółami.
- Pamiętam zapach jaśminu, bo bukiet z tych kwiatów miałem w klapie marynarki - wspomina. - Rodzice kupili mi używany granatowy garniturek z krótkimi spodenkami i białymi podkolanówkami. Do tego sandały. Po mszy świętej robiono nam wspólne zdjęcie z księdzem katechetą. Potem na plebanii odbywało przyjęcie. Do kanapek i ciasta podano kakao. Wszyscy jedli z apetytem, bo przed komunią przez trzy godziny nie można było nic jeść, obowiązywał post eucharystyczny.