Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

"Klaus - obsesja miłości": Teatr i sztuka ochronią przed dyktaturą jednostronnych? [RECENZJA]

Dariusz Pawłowski
Dariusz Pawłowski
Kamil Maćkowiak w nowym monodramie „Klaus - obsesja miłości” przygotował swoją najważniejszą rolę od czasu „Niżyńskiego”. I, wcielając się w bohatera spektaklu, w mistrzowski sposób rozgrywa z publicznością również mecz o własny wizerunek.

Wielu elementów biografii Klausa Kinskiego nie da się obronić, ale rolą aktora nie jest rozliczanie postaci, którą wprowadza na scenę, ale poprzez nią po raz kolejny opowiadanie o człowieku. Uruchamiając przed publicznością własne emocje pozwala on widzom „zatopić” w nich osobiste niewysłowienia. Klaus Kinski pisał w autobiografii „Ja chcę miłości!”, która stała się zarzewiem spektaklu, że aktorstwo to emocje, nie sztuczne, odgrywane, lecz prawdziwe, wydobywane z trzewi na potrzeby danej roli. Kamil Maćkowiak z ogromną twórczą świadomością i oddaniem, precyzyjnie dobierając środki artystycznego wyrazu, eksponując aktorski warsztat i doświadczenie w magnetyczny sposób rozpościera przed nami obraz złożoności ludzkiego losu i natury, niejednoznaczności osobowości, zachłanności sztuki. Wizję potwora, aktorskiego zjawiska, w którym szamotał się też człowiek nie potrafiący dać miłości, a tak bardzo jej pragnący. Samotnie na scenie aktor udowodnił, że sztuka, dzięki której będziemy się zastanawiać: co ze mną (niekoniecznie z narodem) jest nie tak, dotknie istotniej niż plakatowy teatr problemu. Co może być szczególnie ważne w świecie za relacjami tęskniącym, poprzez udawanie, iż ich nie potrzebuje.

Siłą spektaklu jest nie tylko wyrazista, czasem brutalna, innym razem groteskowa, zwykle pełna ego autora historia złożona ze świetnie dobranych fragmentów książki Kinskiego, ale przede wszystkim jego emocjonalność, bezwzględna otwartość w wyrażaniu każdego, bywa że skrajnego doznania. Kamil Maćkowiak zarazem nie stara się w tych wszystkich stanach „być” Kinskim, chować za nim teatru, ale właśnie wydobywa aktorstwo, niedosłowność owego kontraktu, który zawiera z nami wychodząc na scenę, na plan pierwszy. Oglądamy aktora w garderobie, malującego twarz i ścierającego przed nami makijaż, ocierającego ręcznikiem pot, przeskakującego z podestu na podest, by zwrócić uwagę na zmieniające się plany życia i pracy bohatera. Dzięki temu zabiegowi nie tylko sam może stanąć obok swojego bohatera, a nas nie zostawia li tylko ze zreferowaniem życiorysu kontrowersyjnego artysty, ale jednocześnie może dodać coś od siebie, od zawodowego aktora, a i od producenta, który musi sprawić, by przedstawienia powstające w Fundacji Kamila Maćkowiaka na siebie zarabiały. Od artysty, który - jak sam tego nie kryje - lubi ze sceny publiczność kokietować, a tu, jak Kinski, musi się od niej wyzwolić. To w kostiumie tej postaci Kamil Maćkowiak aktor może zapytać widzów: „czego wam nie dałem, co jeszcze muszę zrobić?”, na co Kamil Maćkowiak producent mógłby mu nigdy nie pozwolić... A wszystko na tle wyolbrzymiającej „ja” Kinskiego, Maćkowiaka, czy po prostu artysty (a i przez swą wielobarwność „puszczającej oko”) scenografii autorstwa Waldemara Zawodzińskiego.

Przedstawienie jest znakomicie skonstruowane, rytmy co rusz się zmieniają, nie pozwalając na zastygnięcie w bezrefleksyjności. Kamil Maćkowiak eksploduje złością kumulowaną latami przez postać, którą nam przedstawia, by za chwilę tonować wrażliwe detale, niuansować składniki kreacji. Momentami trzyma na uwięzi Kamila Maćkowiaka, by nie zawładnął nim Klaus Kinski. Byśmy nie zlepili w jedność aktora z postacią, czy odnieśli wrażenie, iż ktoś tu kogoś osądza, wypowiada kategoryczne oceny, a przez to tym bardziej poczuli się nieswojo obcując ze studium psychiki obsesyjnej, niszczącej, być może w patologiczny sposób zwielokrotniającej to, co poraniło i nasze charaktery. Maćkowiak nie ulega pokusie efektownego popisu, niczego nie podaje widzowi na tacy, nie ułatwia instrukcją zawierającą zestaw gotowych określeń na Kinskiego. Pomaga mu to pomysłowo przebrnąć przez trudny do zaprezentowania na scenie ekshibicjonistyczny fragment o seksoholizmie bohatera, zamieniając go w show-klaunadę z lalką „wyrosłą” z lalki jego okrutnego dzieciństwa, by zaraz poruszyć niezwykle czułym wyznaniem ojca do syna. Porywający, wielowarstwowy, absolutnie zawłaszczający występ.

I mimo że może już mało kto Klausa Kinskiego pamięta, to ten znakomity spektakl jest też niezwykle aktualny. Przypomina bowiem, iż wbrew pragnieniom coraz liczniejszych sędziów błyskawicznych, zwykle nie jesteśmy jednostronni. Istnieje obawa, że sędziowie również. Może ludzie straszni są także i po to, aby pozostali umieli stworzyć świat, w którym nie będzie ofiar, stając się lepszymi? Niekoniecznie „jedynosłusznymi”.

od 12 lat
Wideo

Bohaterka Senatorium Miłości tańczy 3

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na dzienniklodzki.pl Dziennik Łódzki