Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Kolonijnych wspomnień czar: podchody, pierwsze miłości i śluby. Zobacz archiwalne zdjęcia z kolonii!

Anna Gronczewska
Archiwalne zdjęcia z kolonii. Tak kiedyś dzieci spędzały wakacje. Znajdziesz się na tych fotografiach?
Archiwalne zdjęcia z kolonii. Tak kiedyś dzieci spędzały wakacje. Znajdziesz się na tych fotografiach? archiwum prywatne
Pandemia sprawiła, że na kolonie pojechało w tym roku niewiele dzieci. A przecież to jedna z najpopularniejszych form wypoczynku. Zwłaszcza w czasach PRL-u. Trudno było wtedy znaleźć dziecko, które choć raz nie było na kolonii...

PRZEJDŹ DO GALERII, BY ZOBACZYĆ ARCHIWALNE ZDJĘCIA Z KOLONII

W okresie międzywojennym na koloniach wypoczywało po 300-400 tysięcy dzieci. Organizowały je głównie różne stowarzyszenia. Nie tylko kolonie, ale też półkolonie. Na przykład w połowie lat trzydziestych minionego wieku między innymi wydział szkolnictwa i zarządu miejskiego w Łodzi przygotował półkolonie dla 4 tysięcy dzieci. Na taki rodzaj wypoczynku kwalifikował lekarz, którzy musiał stwierdzić, że dziecko wymaga staranniejszego odżywiania, odpowiedniej opieki i letniego wypoczynku. Zwykle więc na przydział mogli liczyć najmłodsi z ubogim rodzin. Wypoczynek finansowała w dużej mierze Ubezpieczalnia, czyli odpowiednik dzisiejszego NFZ-u.

- Wzorem lat ubiegłych terenem wypoczynku dziatwy będzie park 3 Maja Jest położony blisko centrum, i posiada odpowiednią komunikacyjne - wyjaśniali organizatorzy, ale zauważali też minusy tej lokalizacji. - Wieją tam wiatry z zachodu na wschód. Trafiają więc do tego parku wszystkie dymy fabryczne i wielkomiejskie wyziewy. Poza tym bliskość linii kolejowej sprawia, że dym z lokomotyw i kurz również nie przyczyniają się do oczyszczenia powietrza w parku.

Zaraz po zakończeniu niemieckiej okupacji dzieci z Łodzi znów zaczęły jeździć na kolonie.

- Łódź to miasto o bardzo niezdrowym klimacie - zauważano. - Wprost miasto gruźliczych i rachitycznych dzieci. Ale kilka lub kilkanaście kilometrów od swoich granic posiada bardzo zdrowe miejscowości letniskowe. Kilometrami ciągną suche, szpilkowe lasy, przepełnione zdrowym powietrzem, leczą i wzmacniają chorowite płuca mieszkańców.

Oczywiście przed wojną jeździli tam tylko bogaci łodzianie. Biedne dzieci z Bałut lato spędzały bawiąc się przy ulicznych rynsztokach lub w kamiennych podwórkach. - Łódzcy bogacze na letnie wywczasy wybrali co piękniejsze letniska - zauważał „Dziennik Łódzki” z 1946 roku. - Pobudowali tam wille, otoczyli je ogrodami. Kupili sobie monopol na słońce powietrze i zdrowie!

Jedną z takich miejscowości była podłódzka Wiśniowa Góra. Tam kolonie dla dzieci swych pracowników urządziła zaraz po wojnie fabryka Scheiblera i Grohmana, która niedługo potem została przekształcona w zakłady im. Obrońców Pokoju. Z dumą zapowiadano, że w ośrodku kolonijnym w Wiśniowej Górze przez lipiec i sierpień wypoczywać będzie pół tysiąca dziewcząt i chłopców.

- To bardzo ważna rzecz, bo 80 procent dzieci naszych pracowników jest zagrożona gruźlicą! - zapowiadali przedstawiciele łódzkiej fabryki.

Ośrodek w Wiśniowej Górze składał się 42 domów, w fatalnym stanie i trzeba było je wyremontować. Zrobiono to staraniem załogi. I już w czerwcu pierwsze dzieci mogły wyjechać do Wiśniowej Góry.

- Dzieci rzeczywiście mają wszystko, o czym świadczą zaopatrzone piwnice - zauważał „Dziennik Łódzki”. - Dzienne wyżywienie dziecka składa się z pięciu posiłków, bardzo obfitych. Codziennie na obiad jest mięso, a na podwieczorek często wędlina. Dzieciom nie brakuje też owoców. Kolonijna kuchnia dostaje codziennie pełny udój od dwóch krów będących własnością fabryki. Dzieci jedzą tyle ile chcą. Kuchnia wydaje bardzo wiele dokładek. Pełen koszt kolonii ponosi fabryka.

Dzieci na koloniach w Wiśniowej Górze mieszkały w słonecznych pokojach, każde miało własne, nowe łóżko z czystą pościelą. Nie brakowało wychowawczyń. A kontrolę nad koloniami sprawowało kilka matek, które zamieszkały w ośrodku.

Zaraz po wojnie dzieci wyjeżdżały też na zakładowe kolonie do Kolumny, Tuszyn-Lasu czy Przygłowa. Na przykład rodzice kolonistów, którzy wypoczywali w Kolumnie wystosowali skargę do ministerstwa oświaty. Skarżyli się, że ich dzieci chodzą głodne... Reporter „Dziennika Łódzkiego” pojechał na miejsce, by sprawdzić jak wygląda sprawa. Stwierdził, że jedzenia nie brakuje, a dzieci są zadowolone. - Na porannym apelu melduje się 320 dzieciaków, po jego zakończeniu idą na śniadanie - opisywał kolonijny dzień. - Na stołach piętrzą się góry kanapek. Dusza się raduje, gdy widzi się, że szkraby pałaszują ogromne ilości chleba.

Pierwszego w życiu wywiadu udzielił 11-letni Kazio. Cieszył się, że śpi w namiocie ze starszymi.

Martwi go tylko, że niedługo musi wracać do domu... Dziennikarz zauważył też, że mali koloniści przybyli na wadze, średnio o trzy kilo.

Jeszcze dziś niektórym kręci się łza w oku, gdy przypomną sobie kolonijne nocne podchody, mecze piłkarskie, dyskoteki, zabawy przy ognisku, kolonijne piosenki, a nawet kontrole czystości przeprowadzane przez panie pielęgniarki... No i przyjaźnie, które czasem zostały na całe życie.

Marian Lichtman, znany muzyk, jeden z członków łódzkiego zespołu Trubadurzy, miał 10 lat, gdy pojechał na kolonie do Dziwnowa. Zorganizowała je szkoła im. Pereca w Łodzi, której był uczniem. Pan Marian śmieje się, że na kolonii w Dziwnowie rozpoczęła się jego kariera muzyczna. Przy ognisku śpiewał piosenkę swojej idolki Nataszy Zylskiej. Na dodatek z kolegą sporządzili perkusję. Z krzeseł...

- Na kolonii debiutowałem więc jako perkusista - śmieje się Marian Lichtman i przyznaje, że bardzo lubił jeździć na kolonie. Zwykle wyjeżdżał nad morze lub w jego okolice. Był między innymi na koloniach Tczewie czy w Pleniewie. Podczas kolonii w Pleniewie koło Gdańska odwiedził go gość z zagranicy. Przyjechał razem z przedstawicielami Towarzystwa Przyjaciół Żydów. Zobaczył śpiewającego Mariana. Tak mu się spodobał, że potem przysłał mu gitarę.

- O takiej gitarze marzyli pewnie gitarzyści z polskich zespołów big-bitowych! - dodaje jeden z Trubadurów. Pamięta też, że reprezentował kolonie w Pleniewie na międzykolonijnych zawodach, które zorganizowano Pelplinie. Startował w biegu na 60 metrów i zajął trzecie miejsce. Na koloniach przeżywał też swe pierwsze miłości. Poznawał dziewczyny ze Świdnicy, Wałbrzycha.

50-letnia Marzena Mrowińska, nauczycielka z Łodzi przez całą podstawówkę, co roku jeździła na kolonie. Była w drugiej czy trzeciej klasie, gdy pojechała na kolonie pocztowców do Grotnik.

- Jeszcze dziś pamiętam te nocne alarmy - wspomina Marzena. - Nie wiem czy miały być atrakcją dla kolonistów czy też trzeba było je robić, by ćwiczyć zachowanie dzieci. W środku nocy rozlegał się dzwonek. Wszyscy wychodzili na dwór, a potem szliśmy do lasu. Tam śpiewaliśmy piosenki, trochę się bawiliśmy i wracaliśmy do ośrodka. Na początku byliśmy przerażeni, ale z każdą minutą ten alarm coraz bardziej się nam podobał... Potem dopytywaliśmy się kiedy będzie następny...

Marzena zapamiętała również kolonijne konkursy czystości. Na korytarzu wisiał plakat na którym zapisywano punkty, które każdego dnia otrzymywała każda sala, grupa.

- Rano po salach chodziła komisja pod przewodnictwem pani pielęgniarki - opowiada Marzena. - Sprawdzali czy łóżka są dobrze pościelone, czy na prześcieradłach nie ma piasku, czy jest porządek w szafach. Gdy coś z łóżkiem było nie tak, to robiło się „pilota””, czyli wywracało materac, pościel...

Wojciech Przybyłowicz, łódzki ekonomista, w połowie lat siedemdziesiątych pojechał na kolonie do Inowłodza koła Spały. Kolonie organizował Inspektorat Oświaty i Wychowania z Widzewa.

- Mieszkaliśmy wtedy w szkole w Inowłodzu - wspomina Wojtek. - W dużych, lekcyjnych salach, w których rozłożono łóżka. Nie zapomnę nocnych pochodów. Może byłyby jednymi z wielu, które w swym życiu przeżyłem, ale wtedy już po zmroku przechodziliśmy przez cmentarz. Nawet, gdy byłem chłopakiem, nie należałem do strachliwych, ale wtedy gdy przechodziliśmy koło tych grobów, to ciarki przechodziły mi po plecach... A wiadomo, że jeszcze między sobą się „podkręcaliśmy”. Zapamiętałem też długie wędrówki do Anielina, gdzie miał znajdować się grób majora Hubala.

Te kolonie Wojtek zapamięta jeszcze z jednego powodu. Złamał rękę. Poszli się kąpać . On postanowił pokazać chłopakom jak skacze się do wody. Do domu wrócił więc z gipsem...

- W tym Inowłodzu zresztą sporo się działo - wspomina. - Razem ze mną spało trzech chłopaków. Zbyszek był w moim wieku, miał 11 lat i mieszkał na łódzkim Grembachu. Paweł i Jacek byli od nas z dwa, trzy lata starsi. Kiedyś zaczęli mnie namawiać, by poszedł z nimi do sklepu. Taki mały, wiejski sklepik znajdował się koło szkoły w Inowłodzu. Kazali mi stać przed nim i patrzeć czy nikt nie idzie. Oni w trójkę weszli do środka. Po chwili wyszli i zaczęli uciekać. Pobiegłem za nimi. Nawet nie wiedziałem co zrobili. Kiedy ukryliśmy się za murem szkoły przyznali się, że ukradli wino i... ciasto. Nie chciałem jednak próbować tego wina. Kradzież zauważyła sklepowa i zawiadomiła kierowniczkę kolonii. Wezwano rodziców groziło nam wyrzucenie z kolonii. W końcu udało się przebłagać kierowniczkę, byśmy zostali. Musiałem dołożyć się, by zapłacić za to kradzione wino i ciasto. Do szkół wysłano listy z informacją o tym co wydarzyło się na kolonii.

Katarzyna Nowacka, pracuje dziś w jednym z banków, skończyła ekonomię na Uniwersytecie

Łódzkim, wiele lat jeździła na kolonie w jedno miejsce - do Rydzynek, niewielkiej wsi położonej wśród lasów, niedaleko Tuszyna. Tam środek kolonijny miały Łódzkie Zakłady Przemysłu Skórzanego „Skogar”. Ekonomistka pamięta, że każdy dzień zaczynał się apelem. Poszczególne kolonijne grupy, a w zasadzie jej przedstawiciele, wciągali na masz biało-czerwoną flagę. Grupowi zdawali raport kierowniczce kolonii. Wieczorem tę flagę opuszczano.

- I śpiewaliśmy hymn- opowiada Katarzyna Nowacka. - Jeszcze dziś pamiętam słowa: Dzień błękitny żegluje po niebie, idzie słońce drogą swą, twoja ziemia chce liczyć na ciebie, przecież rosłeś razem z nią.

Na kolonie do Rydzynek przyjeżdżały dzieci z całego niemal kraju. Byli też i goście z zagranicy. Przez kilka lat wypoczywali tam młodzi Czesi z Teplic, Liberca, Usti nad Łabą. Rydzynki gościły też Niemców z NRD. Raz przyjechali Rosjanie, orkiestra dęta z Iwanowa. Wygrali konkurs dla najlepszej orkiestry i w nagrodę wysłano ich do Polski. W orkiestrze grały 9 10-letnie dzieci, ale i 19-letni chłopcy.

- Na codziennym apelu Polacy śpiewali „Dzień błękitny żegluje po niebie”, Czesi piosenkę o owieczce, a Rosjanie odgrywali swój hymny narodowy, który rozbrzmiewał po całej okolicy - opowiada Kasia.

Paweł Panek, kierowca z Tomaszowa też jeździł na kolonie do Rydzynek. Nie zapomni kolonijnych olimpiad. Jeszcze do dziś ma medal, który dostał za pierwsze miejsce w skoku w dal. I oczywiście kolonijnych dyskotek. Tych „przytulanek”, gdy trzymając w objęciach dziewczynę kołysał się w takt „Ti Amo”. No i jeszcze były śluby kolonijne. Jego miłość miała na imię Beatka, ślubował jej wierność i miłość. Bardzo ten ślub przeżył...

Andrzej Rybiński, piosenkarz pochodzący z Łodzi też bywał na koloniach w Wiśniowej Górze, Żelechowie koło Grodziska Mazowieckiego. Za jego czasów nie było dyskotek. Siadało się przy ognisku, on grał, a koledzy i koleżanki tańczyli. - Pewnie, że były kolonijne miłości - śmieje się . - Z jedną nawet do dziś mam sporadyczny kontakt. Mnie dziewczyny zawsze otaczały.

od 7 lat
Wideo

echodnia Drugi dzień na planie Ojca Mateusza

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na dzienniklodzki.pl Dziennik Łódzki