Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Konkurs im. Wojciecha Słodkowskiego - I nagroda: Oblicza łódzkiego sportu „Bylebyś walczył dobrze”

Jakub Balcerski, XXI Liceum Ogólnokształcące im. Bolesława Prusa w Łodzi
Jakub Balcerski (w środku)
Jakub Balcerski (w środku) AHE Łódź
Idę w tłumie ludzi. Zupełnie różnych ludzi. Są dzieci z rozmarzonymi twarzami i świecącymi się oczami. Są młodzi, wiecznie zapracowani, ale w tej chwili zwalniający nieco, odsuwając się od pędu codzienności. Idą też poczciwi i doświadczeni już życiem starsi. Tak doświadczeni, a zawsze i ich zaskakuje jedno. Idziemy razem w kierunku rozświetlonego olbrzyma.

Może zazwyczaj Atlas Arena jest szara i smutna, ale emocje, jakie dudnią w jej wnętrzu w trakcie rozgrywania tam meczu takiego jak dziś, trzyma się już na zawsze głęboko w sercu. Obserwowanie trybun wspierających zawodników z perspektywy dziennikarza, siedzącego tuż przy boisku, to niezwykłe doświadczenie. Kocioł presji, oczekiwań, ale i zwyczajnie pięknej pasji zarówno ze strony fanów, jak i sportowców tworzy wymarzony spektakl, dostępny dosłownie na wyciągnięcie ręki. Choć często, tak jak i w tym przypadku, przegrany. Stukanie w klawiaturę po skończonym meczu, przelewając na nią wypowiedzi nagrane w strefie mieszanej, to wówczas najgłośniejszy ze znanych mi dźwięków. Mimo że w uszach słyszę jeszcze kolejne słowa siatkarzy, starających się pomijać wątek porażki. Wiedzą, że za tydzień może już ich w tym miejscu nie być, że to kolejny rok z rzędu, kiedy będąc na szczycie, postawili krok w stronę przepaści. W takiej chwili człowiek zdaje sobie sprawę, czym dokładnie jest sport. W takim mieście jak Łódź to wcale nie muszą być jupitery stadionów czy hale błyszczące fleszami i prestiżem. Sport to stroma droga do upamiętnienia samego siebie.

Szczebel po szczeblu
Poranek na retkińskim asfalcie to całe moje dzieciństwo. Gra na boisku z metalowymi bramkami, głośno odzywającymi się po każdym celnym uderzeniu w kraty symbolizujące siatkę, poobdzierane kolana, gdy trzeba powalczyć wślizgiem ze starszymi od siebie rywalami, czy ból, gdy biegnie się tam i już
z daleka dostrzega, że obie części piłkarskiego placyku są zajęte. Takich wspomnień po prostu nie da się wydrzeć z pamięci. Chyba każdy z nas pamięta swoją młodość i choćby w ułamku wpisany w nią sport na podwórku. Bramki z pni drzew albo osiedlowych trzepaków, a później przenosiny do szkolnych sal gimnastycznych, korytarze, które w drodze na lekcje wf-u przypominają tunele najważniejszych stadionów czy hal całego świata. Dla najmłodszego pokolenia stworzono nawet „Orliki”, które wydają się być uosobieniami wyobrażeń o londyńskim Wembley czy naszym Stadionie Narodowym. Stąd niedaleka droga, by namówić rodziców do zapisania się na treningi. Nie ma znaczenia, w jakim wieku się tam znajdziemy, liczy się pasja i zaangażowanie. – Zaczynałem treningi w czasie nauki w pierwszej klasie gimnazjum – wspomina Kacper Galowicz, były piłkarz młodzieżowych zespołów Widzewa. – Klub podzielił nas na zespoły juniorskie według wieku. 19-latkowie to już seniorzy i po zakończeniu przez nich drogi przez poszczególne szczeble drużyny, zostają przeniesieni do I zespołu albo muszą znaleźć sobie inny klub. Bardzo ważną kwestią w szkoleniu młodych jest łączenie gry i treningów z nauką. Jak mówi Kacper, w tej kwestii łodzianie spisują się wzorowo. – Jest specjalnie stworzona „klasa Widzewa”, pod którą jedna z olechowskich szkół układa cały plan pracy w danym roku. Często jeden zespół juniorski to także jedna klasa szkolna, jak w moim przypadku. Ze swoimi kolegami z drużyny widzieliśmy się praktycznie cały dzień, co budowało jej atmosferę. Jeśli zdarzały się jakieś kłótnie czy konflikty wewnątrz zespołu, każdy starał się pokazać swoją wyższość na boisku, a nie poza nim – wyjaśnia piłkarz. Kacper pamięta też paru swoich kolegów, którym udało się wybić i swoją wędrówkę na szczyt mogą uznać za dość udaną. – Jeden z nich dostał propozycję od hiszpańskiego giganta – Atletico Madryt. Znam też innego, który dostał się do młodzieżowców Sportingu Lizbona. Pozostali czasem trafiają do polskich zespołów z różnych poziomów rozgrywkowych, a reszta po prostu kończy z piłką na profesjonalnym poziomie – przyznaje uczeń XXI Liceum Ogólnokształcącego w Łodzi. – Kiedyś trenowaliśmy na boisku obok stadionu przy Alei Piłsudskiego. Później jednak nie pozwolono nam tam grać, musieliśmy się przenieść na obiekty ChKS-u. Juniorzy nigdy nie doświadczają uczucia grania na głównym obiekcie, jeśli nie przebiją się do I drużyny – stwierdza Kacper. Gra na takim poziomie nie jest usłana różami i nie zawsze dla każdego musi oznaczać maksymalny rozwój. Dla niektórych to ucięcie marzeń o podbijaniu futbolowego świata, w które od lat cała jego rodzina inwestowała duże pieniądze, pracując do ostatniej kropli potu, podobnie jak on, odbijając piłkę kilka kroków od urzeczywistnienia swoich snów. Sam system ewentualnego awansu na najwyższy, profesjonalny poziom, przypomina wspinanie się szczebel po szczeblu na chwiejącą się drabinę – albo uda nam się wejść, albo czeka nas bolesny upadek.

Każdy chce wygrywać, to chyba normalne?
Hala łódzkiego AZS-u wygląda dość niepozornie. Wciśnięta pomiędzy bloki studenckiego Lumumbowa. W piątkowy wieczór nie jest odwiedzana zbyt tłumnie, a dookoła niej z okien wydobywają się już dźwięki rozpoczynającego się weekendu. Gdy wchodzę do budynku, widzę jednak grupę osób, która przyszła na pływalnię, odstresować się po tygodniu nauki oraz pracy. Mijam szatnię i dochodzę do drzwi, za którymi zastaję parkiet i rozłożoną siatkę. Dla zawodniczek ŁKS-u Commercecon Łódź, przygotowujących się do derbowego starcia z Grot Budowlanymi, to po prostu kolejny dzień w pracy. Wydarzenia w lidze, a to, co dzieje się za zasłoniętą kotarą w czasie treningu, to jednak dwa zupełnie inne doświadczenia. Na początek akcje, wystawianie piłki. Trzeba wdrożyć do drużyny nową rozgrywającą – Athinę Papafotiou. To niełatwe zadanie, biorąc pod uwagę, że przed zespołem Michała Maška już ostatnia prosta tego sezonu. Greczynka ustawia się przy siatce i czeka na piłkę, by móc oddać ją uderzającej na drugą stronę boiska koleżance. Po kilkudziesięciu celnych zagraniach trener zarządza przerwę. Przez kilka chwil tłumaczy swoim podopiecznym spokojnie, jaki wariant meczowy będą za moment ćwiczyć. Ten spokój po kilku minutach zniknie, by ustąpić miejsca pełnej gamie emocji, towarzyszącej twarzy szkoleniowca, śledzącego przeniesienie jego teorii na boiskową praktykę. Podzielił drużynę na dwa podzespoły, imitujące rywalizację dwóch szóstek podczas meczu. Agata Wawrzyńczyk musi szybciej reagować na piłkę, Izabela Kowalińska uderzać mocniej, a Julita Rafałko zachować spokój przy siatce. Rotacyjnie zmieniają się przyjmujące Regiane Bidias i Deja McClendon, która obchodzi akurat urodziny. Dwugodzinny trening poza naradą i tradycyjnym okrzykiem kończy się także wspólnym odśpiewaniem „Sto lat” Amerykance. W moją stronę zmierza za to jedyna łodzianka w klubowej kadrze. – Trener śmieje się, że historia zatoczyła koło – mówi Katarzyna Sielicka, która najpierw zaczynała swoją karierę w ŁKS-ie, by ponownie znaleźć się tu w 2013 roku i wprowadzić zespół na najwyższy poziom rozgrywek. – Bycie kapitanem tak świetnie zorganizowanego zespołu to dla mnie podwójna radość. Gdy tu wracałam, myślałam o zakończeniu kariery – miałam problemy z kręgosłupem. Wtedy prezes poprosił mnie
o przychodzenie 2-3 razy w tygodniu na treningi drugoligowca, który miał aspirację, by wspiąć się wyżej. Nie przypuszczałam jednak, że jeszcze kiedyś będę tu, gdzie teraz jestem, walcząc o najwyższe cele. Gdy odchodziłam z Łodzi, tu była nisza. Nie było nic, mimo wielkich siatkarskich tradycji. Bardzo nad tym ubolewałam, więc teraz widok Atlas Areny wypełnionej fantastycznymi kibicami, chociażby podczas derbów, jest czymś niezwykłym. Kiedyś tutaj nie było siatkówki kobiecej na najwyższym poziomie, a teraz mamy dwa zespoły, z których każdy chce być lepszy. Nie skupiamy się na tym, czy trenujemy na hali AZS-u, czy w Atlas Arenie tylko na tym, by odpowiednio przygotowywać się do swoich meczów. W końcu każdy chce wygrywać, to chyba normalne? – śmieje się doświadczona siatkarka. To nie zawsze się jednak udaje. ŁKS Commercecon przegrywa z Grot Budowlanymi 0:3 kilka dni później, tracąc ważne punkty. Zawodniczki schodzą do szatni z opuszczonymi głowami, lecz gdy już się w niej znajdą, muszą wziąć głęboki oddech i rozpocząć odzyskiwanie rytmu, by zakończyć sezon na ligowym podium. Dla kilku z nich, w tym Katarzyny Sielickiej, to może być ostatnia szansa na medal w karierze.

Dobry Pan był!
Śródmieście. Rozklekotany tramwaj linii „43”, wysiadka wśród starych kamienic. Tu chyba najbardziej zatrzymał się łódzki czas. Te ulice przeżyły dziesiątki lat, gdy chodziły po nich najprzeróżniejsze osoby. Rozpijały się gwiazdy kina, młodzi bawili się w bycie dorosłymi, a zwykli ludzie biegali za codziennością. Aż nazbyt często nie nadążali. „Życie po życiu” – tak często określa się moment, gdy po karierze sportowiec musi przeistoczyć się w człowieka. Znaleźć pracę, zająć się czymś przyziemnym, czasem wspominając swoje dokonania, a czasem zupełnie je porzucając. Dotknie to wszystkich, czy tego chcą, czy nie. Mogą pozostać
w świecie sportu, odizolować się od niego i otworzyć własną działalność albo znaleźć swój własny świat, w który zapragną się zanurzyć. W taki świat wkraczam, otwierając drzwi warsztatu rowerowego na Legionów 86. Wita mnie specyficzny zapach, muzyka klasyczna włączona w staromodnym radiu, mnóstwo bicyklowych części, a pośrodku tego wszystkiego, za biurkiem nieco starszy pan. Pan, którego historia wydaje mi się ciekawsza niż niejedna przeczytana w życiu książka. – Byłem amatorem do samego końca mojego ścigania, jak każdy z moich kolegów pracowałem w zakładzie. Po igrzyskach olimpijskich w Tokio wróciłem do… stolarni. – opowiada jeden z mistrzów polskiego kolarstwa, Jan Kudra.
Lata 60., gdy pan Jan rozwijał w sobie pasję do sportu, wyglądały zupełnie inaczej niż dzisiejsze początki karier. – Jak miałem 10-12 lat nie dorosłem do roweru ojca, więc jeździłem, jak to się wtedy mówiło – pod ramą – opowiada Kudra. I dodaje: – Zaczynałem, uprawiając inne sporty – graliśmy w piłkę szmacianką zrobioną na drutach przez mojego brata, w innym środowisku uprawialiśmy lekkoatletykę. Biegaliśmy, będąc wychowani na postaci Kusocińskiego, do tego skakaliśmy w dal, wzwyż, a nawet o tyczce, gdy po ponad dwumetrowej próbie na drewnianym palu przywiezionym z Lasu Wiączyńskiego lądowało się na piasku. Ogólny rozwój bardzo mi pomógł, to właśnie tutaj należy zacząć myśleć o sporcie. Każdemu zawodnikowi dzięki temu później jest łatwiej. Najważniejszym etapem kariery pana Jana był wyjazd na igrzyska olimpijskie do Tokio w 1964 roku. W indywidualnym wyścigu szosowym zajął tam pechowe 13. miejsce, ale dziś wypowiada się o tej przygodzie pozytywnie. – Było z kim się ścigać, startował choćby najlepszy kolarz wszech czasów, Belg Eddy Merckx, który wtedy był jeszcze amatorem. To była szalona rywalizacja. Mogłem się spisać nieco lepiej, ale nie miałem szczęścia na finiszu. Chociaż trzeba powiedzieć o tym, co przeżyliśmy, widząc Japonię. Gdy zobaczyliśmy ich budownictwo, drogi, pociągi, elektronikę… To było oszałamiające, a człowiek zdawał sobie sprawę z tego, w jakim innym świecie się znalazł. Sami ludzie byli bardzo mili, ciągle się kłaniali, co nas nieco przytłaczało. Dziwnie czuliśmy się także, patrząc na zaopatrzenie sklepów. W Polsce po pytaniu o pompkę do roweru dostawaliśmy odpowiedź, żeby przyjść za tydzień. Tam były dostępne na miejscu. Zapamiętałem też otwarcie, o którym kiedyś marzyłem, oglądając jedynie na zdjęciach przemarsz reprezentacji i trybuny pełne ludzi. To zawsze mobilizowało mnie do bycia dobrym kolarzem – wspomina zawodnik. W trakcie naszej rozmowy do pana Jana przychodzi jeden z klientów, któremu naprawił rower rodziców. Tak wygląda teraz każdy jego dzień. Po zakończeniu zawodniczej kariery był jeszcze trenerem w swoich byłych klubach, ale po ich likwidacji w 1989 roku zajął się pracą w warsztacie. – Powiedziano mi: „Bierz się chłopie za rowery!”. Wtedy rosło zapotrzebowanie. Każdy Polak przecież chciał mieć swój. Więc po 18 latach „dłubania” przy nich, postanowiłem zająć się warsztatem i tak robię do dziś. Czasem ktoś przyjdzie powspominać i powie „Dobry Pan był!”, na co ja odpowiadam „Ee, lichy”, a on się nie zgadza. To bardzo miłe, po całym życiu poświęconemu tak pięknej dyscyplinie sportu. Zresztą bardzo trudnej. Teraz wiele młodych osób mówi, że jest im ciężko. A powinni mówić „trudno”. Bo jeśli chcesz zajść tak daleko, to musisz się trudzić – kończy z uśmiechem pan Jan. Historia Jana Kudry już finiszuje. W piękny, bardzo romantyczny sposób, ale o sporcie opowiada już we wspomnieniach. To zejście ze szczytu, jakim jest cały przebieg zawodowej kariery – z sukcesami czy bez – sportowiec później wędruje przez życie, pozostawiając za sobą swoje dokonania. One mogą nią pokierować, ale decydują w większości o popularności zawodników. Nie wiem, jak bardzo znana jest postać pana Jana, jednak mówi o sobie jako o osobie spełnionej, a to w tym przypadku liczy się najbardziej. Upamiętnienie siebie to przecież nie tylko nagłówki gazet, ale przede wszystkim duma, jaką odczuwa się przed samym sobą.

Nie oceniaj Łodzi po okładce
Łódzki Pałac Sportu nie ma stu wież, szmaragdowych zdobień, czy bujnych ogrodów. Posiada za to żółtą elewację, logo telewizji TOYA… Zwykło się mówić, że niszczeje od środka. Nie odbywa się tu już wiele imprez – o siatkarskich gwiazdach można jedynie pomarzyć, a i większość imprez targowych przeniosła się do pozostałych obiektów miasta. Zniknął także legendarny symbol Politechniki Łódzkiej – samolot MIG-21, stojący tam ponad dekadę, a Muzeum Sportu i Turystyki istniejące od 1982 roku zostanie umieszczone w nowo wybudowanej Zatoce Sportu. Hala pełni w większości funkcje treningowe. Rozgrywa się na niej także mecze koszykarzy czy młodzieżowych drużyn innych dyscyplin. Nie jest najlepszą okładką łódzkiego sportu, choć lepiej się nią nie sugerować i zagłębić w tę lekturę. Wchodzę do głównego holu, ale nie kieruję się na widoczną na wprost ode mnie płytę hali. Idę do windy i wybieram 3. piętro. Gdy wysiadam, wita mnie plakat siatkarskich Mistrzostw Świata z 2014 roku. Na ścianach wiszą stare zdjęcia wybitnych sportowców związanych z Łodzią, z jednego z nich patrzy na mnie Zbigniew Boniek. Pod innym znajduje się cel mojego przyjścia w to miejsce. Drzwi podpisane: Wydział Sportu Urzędu Miasta Łodzi. Otwieram je i widzę zwykły sekretariat, chociaż wiem, że gdy do niego wejdę i zapytam o imię i nazwisko mojego rozmówcy, stanie się zupełnie innym miejscem. – Kondycję sportu w każdym mieście określa się poprzez stan piłki nożnej – mówi mi Marek Kondraciuk, szef Wydziału Sportu. – W Łodzi przez to mówi się, że stoimy na niskim poziomie, z czym się zupełnie nie zgadzam. Kryzys piłki nożnej w naszym mieście jest niepodważalny. Mamy jedną drużynę w II i jedną w III lidze, mimo wielokrotnego zdobywania Mistrzostw Polski, ale twierdzę, że ogół łódzkiego sportu prezentuje dobry poziom – dodaje Kondraciuk. I wyjaśnia: – Jako Łódź, nie angażujemy się kapitałowo w spółki piłkarskie. Nie idziemy zatem drogą Wrocławia czy Chorzowa, gdzie takie projekty nie dają pozytywnych efektów. Według Ustawy o sporcie rolą samorządu jest wspieranie sportu, a nie jego finansowanie. Celem klubów jest uzbieranie pieniędzy na własną działalność, my możemy im jedynie pomóc, widząc w tym cel publiczny. Staramy się inwestować dużo w młodzież i rozwój, chociaż nie do przesady. Gdybyśmy włożyli tak wszystko, drużyny z czasem stawałyby się coraz słabsze, a później upadały. Tak było tutaj w 1989 roku, kiedy promowano stawianie jedynie na rozwój młodych. Rzecz w tym, że po maturze zawodnicy wyjeżdżali ze względu na brak rodzimego klubu w swojej dyscyplinie. Jak się okazuje, poza wspomnianym słabym poziomem piłki nożnej, Łódź jest na 2. miejscu pod względem dyspozycji w grach zespołowych. – Niedawno stworzyłem swój ranking miast, w którym opierałem się o 14 różnych lig. Wyszło mi, że Łódź z 3 medalami na koncie – złotem rugbistów Master Pharm Budowlanych oraz waterpolistów ŁSTW Uniwersytetu Łódzkiego, a także srebrem siatkarek Budowlanych – znajduje się w nim jedynie za Poznaniem, który dominuje dzięki sukcesom świetnie prezentujących się tam hokeistów na trawie. Tak samo wygląda sytuacja w statystyce liczby drużyn na najwyższym szczeblu danych rozgrywek, którą przygotował Dariusz Kuczmera z „Dziennika Łódzkiego”. Ponownie przegrywamy jedynie ze stolicą Wielkopolski. Nie neguję problemu piłki nożnej i dobrze wiem, że każdy kibic sportu wolałby mistrzostwo Polski w piłce nożnej od tego w piłce wodnej. Jednakże traktując inne gry zespołowe jako pewien wycinek sportu, jesteśmy tu na zdecydowanym topie – stwierdza Kondraciuk. – Wspieramy też poszczególne drużyny dotacjami. Gdy przyjrzymy się ich efektom, zobaczymy, że praktycznie każdy zespół zanotował postęp lub sukces w zakresie własnej działalności. W zeszłym sezonie wszystkie awansowały, zdobywały trofea lub były od nich o krok, jak chociażby piłkarki UKS SMS, którym zabrakło jednego gola do brązowego medalu. Wyjątkiem były koszykarki Widzewa, które utrzymały się w lidze, co i tak można traktować jako pewien szczyt ich obecnych możliwości. Przy naszym wsparciu udało się osiągnąć praktycznie najlepsze możliwe wyniki, ale i tak każdy chciałby, żeby dotacje rosły. Nasz budżet nie jest z gumy, jest pewną wartością stałą. A gdy pytam kogoś, by wskazał, kto nie rozwinął się w naszym mieście na miarę swoich możliwości, to odpowiada mi cisza – mówi szef Wydziału Sportu. Jak przytacza pan Marek, Łódź wydaje najwięcej wśród polskich miast na rozwój bazy treningowej. – W ciągu kadencji Prezydent Hanny Zdanowskiej na budowę obiektów sportowych przeznaczyliśmy pół miliona złotych. Dajemy klubom miejsce, gdzie mogą wychowywać sportowców, zostawiamy im pole na osiąganie wyników, także wynajmując hale oraz stadiony, często nie obarczając ich dodatkowymi kosztami. To ogromne udogodnienie, które w takim rozumowaniu miasta powinno zaprocentować dobrymi rezultatami. Promujemy sport organizacją wielkich imprez we wspomnianych miejscach – na stadionie przy al. Piłsudskiego regularnie gości rugby na najwyższym poziomie, co roku mamy też mecze siatkarzy Skry Bełchatów czy reprezentacji w Atlas Arenie. Teraz dostaliśmy możliwość rozegrania meczu otwarcia i finału piłkarskiego mundialu do lat 20 w przyszłym roku. Nasze miasto będzie też domem polskiej kadry, co sprawia, że w medialnym odczuciu będą to po prostu łódzkie mistrzostwa. To wszystko wskazuje, że sport staje się wizytówką Łodzi – wymienia Kondraciuk. W obrazie łódzkiego sportu trzeba dopatrzyć się również problemów, których często szuka się w drodze do szkolenia młodzieży. – W Łodzi jest wiele popularnych „Orlików”, które mają być w niedługim czasie remontowane i rozwijane. One jednak nie są najważniejsze. Tam pobiera się przede wszystkim podstawowe nauki lub gra po prostu rekreacyjnie. Z drugiej strony mamy profesjonalne obiekty klubów i akademii, których nie brakuje. Zatem najgorzej wygląda sytuacja czegoś, co znajduje się pośrodku, czyli pomiędzy wczesnym szkoleniem i zawodowym graniem. Taką funkcję spełniają zwyczajne, pełnowymiarowe, trawiaste boiska. Ich oraz sal gimnastycznych brakuje nam najbardziej, mimo że ten deficyt niejako zmniejszyło ostatnio pojawienie się obiektów przy Małachowskiego i Minerskiej. Tylko je trzeba jeszcze utrzymać, co sprawia problem klubom, a co dopiero miastu. – mówi szef Wydziału Sportu. O łódzkim sporcie, jego ocenie i kolejnych aspektach mógłbym z panem Markiem dyskutować bardzo długo, przytaczając kolejne przykłady żużlowców Orła, lekkoatletów z RKS-u, niewymienionych wcześniej imprez czy konkretnych miejsc, które wpływają na sportowców, pomagają im, a czasem przeszkadzają w spełnianiu swoich marzeń i realizowaniu karier. Padły jednak najważniejsze słowa – oceny zazwyczaj ograniczają wygląd sportowej Łodzi. Sprowadzają go do wspomnianych okładek – piłki nożnej czy wyglądu niektórych obiektów, takich jak Pałac Sportu. Niewielu jednak wie, że przy Alei Unii Lubelskiej powstała nowa hala, która przejmie od starszej koleżanki część obowiązków. Tak samo jest z ogólnym obrazem sportu, na który nie patrzy się całościowo, nie zagłębia należycie w jego szczegóły.
A bywa tak, że różni się od pryzmatów, przez jakie go oceniamy.

Bajka Coubertine’a po łódzku
Baron Pierre de Coubertin, uważany za ojca nowożytnego ruchu olimpijskiego, powiedział kiedyś: „Istotą igrzysk nie jest zwyciężyć, ale wziąć udział. Nie musisz wygrać, bylebyś walczył dobrze”*. To zdecydowanie bajka, często zbyt piękna, by uwierzyć, że tak można postrzegać sport. A gdyby tak pominąć wszystko i jednak zacząć go w ten sposób odbierać? Podróż przez aspekty łódzkiego sportu, od potu wylewanego na treningach, przez mecze rozgrywane przed tysiącami widzów, aż po zmierzch kariery uczy, że tu nie ma oddechu ani politowania. Każdy zapisuje się w historii na swój sposób, wieńcząc wędrówkę na szczyt swoich możliwości. Jedni zostaną pokonani przez kontuzje, innych zdominuje presja. Nikt jednak nie zginie. Mimo że najlepiej pamięta się wygranych, inni wciąż imponują. Walką, zaangażowaniem, historią, romantyzmem. Dlatego sport ma tak wiele aspektów, jest niejednoznaczny. Nie chodzi o jego ocenę, a poznawanie.
W Łodzi mamy Atlas Arenę, stadiony i praktycznie coroczne wielkie rozgrywki. Mimo tego wielu coś kusi podejść do tematu od drugiej strony. Sprawdzić, co musi przejść sportowiec, żeby tam się pojawić. Trzeba jedynie chcieć ich poznać. To czytanie głębi sportu, które daje jego prawdziwy i najciekawszy obraz. Choć niepełny, bo kolejne bajki Coubertine’a wciąż się piszą.

Jakub Balcerski
XXI Liceum Ogólnokształcące im. Bolesława Prusa w Łodzi

I nagroda w kategorii materiał prasowy w drugiej edycji Konkursu im. Wojciecha Słodkowskiego na realizację dziennikarską

* - źródło: Paweł Wilkowicz, Piękne zmyślenia barona de Coubertina, rp.pl, 22 lutego 2008

od 7 lat
Wideo

Jak głosujemy w II turze wyborów samorządowych

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na dzienniklodzki.pl Dziennik Łódzki