Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Kryminalne oblicze przedwojennej Łodzi: zabójstwa z miłości i jaskinia hazardu w centrum miasta

Anna Gronczewska
Ulica Nowomiejska była świadkiem wielu dramatycznych wydarzeń
Ulica Nowomiejska była świadkiem wielu dramatycznych wydarzeń
Wydaje się, że świat pełen przemocy, kryminalnych przestępstw, oszustw i wypadków to znak dzisiejszych czasów, a kiedyś było inaczej. Przeglądając stare gazety, można jednak odkryć, że kryminalne oblicze przedwojennej Łodzi było znacznie bogatsze...

W kwietniu 1931 r. na czołówkach łódzkiej prasy znalazła się sprawa 27-letniego Stefana Semeriaka, zamieszkałego przy ul. Korzeniowskiego. Ten młody człowiek, pracujący jako woźny, cztery lata wcześniej się ożenił z dwa lata młodszą dziewczyną. Niestety sielanka nie trwała długo. Młoda żona okazała się bardzo zazdrosna. Robiła wyrzuty Stefanowi, że zaleca się do innych kobiet. On temu zaprzeczał. Jednak sytuacja między małżonkami robiła się coraz bardziej napięta. Ich sąsiedzi z kamienicy przy ul. Korzeniowskiego skarżyli się, że w ich mieszkaniu dochodzi do coraz większych awantur.

- Małżonkowie toczyli ze sobą krwawe walki i musieli interweniować policjanci! - pisali dziennikarze "Ekspressu".

W końcu Stefan Semeriak nie wytrzymał. Postanowił wyprowadzić się z domu.

- Nie do kochanki, a na kawalerkę, bo nie mogę z tobą wytrzymać - miał powiedzieć na pożegnanie żonie.

Ta nie dała za wygraną. W mieszkaniu były akurat jej trzy przyjaciółki. Uzbroiła je w młotki, rondle i żelazne garnki. Po czym wszystkie cztery rzuciły się na Stefana. W końcu poturbowanemu mężczyźnie udało się uciec. Po dwóch godzinach wrócił na ul. Korzeniowskiego. Kobiety nie chciały go wpuścić do mieszkania. Ale jednak otworzyły drzwi. Gdy znalazł się w środku znów zaczęła się walka. Ktoś stłukł lampę... Zrobiło się ciemno. Sąsiedzi zawołali policję. Jatka trwała dalej. Ciemność sprawiła, że nawet nie było wiadomo, kto kogo bił. Najbardziej oberwało się żonie Seremiaka, która doznała groźnych obrażeń i znalazła się w szpitalu.

W dawnej Łodzi podobnych historii związanych z zawiedzioną miłością nie brakowało. W styczniu 1933 r. - jak donosiły tytuły przedwojennych gazet - do miłosnej tragedii doszło w domu przy ul. Lipowej. Historia ta mogłaby być tematem melodramatu. Zaczęła się kilkanaście lat wcześniej. Wtedy z jednej wsi koło Łasku przyjechała do Łodzi młoda dziewczyna, Jagusia. Dostała pracę jako służąca w domu bogatego kupca. Jagusia była ładna, inteligentna, szybko się uczyła. Nie upłynęło dużo czasu, a zdobyła serce pracodawcy. Wzięli ślub. Jagusia stała się Jadwigą i była częstą bywalczynią łódzkich salonów.

Aż któregoś dnia, zupełnie przypadkiem, jeden z dziennikarzy, zauważył dziwną scenę. Kobieta w towarzystwie mężczyzny, jak podawała gazeta, ubranego "z wiejska", wyszła z bramy kamienicy przy ul. Lipowej. W pewnym monecie człowiek ten oparł się o ścianę, kobieta zaczęła krzyczeć. Zbiegło się kilka osób. Obok mężczyzny leżała brzytwa, pojawiła się krew. Kobieta nie chciała pomocy. Na jej szczęście ulicą przejeżdżało auto. Zatrzymała je. Wpakowała do środka mężczyznę i odjechali... Jak się później okazało nieszczęśnikiem, który chciał popełnić samobójstwo, był jej narzeczony z rodzinnej wsi. Narzeczona nie powiedziała mu, że w Łodzi wyszła za mąż. On przyjechał do miasta, by się z nią rozmówić. Podobno kobieta wyjechała z dawnym chłopakiem na wieś. A za nimi miał podążyć łódzki kupiec...

Styczeń 1933 r. obfitował w różne miłosne dramaty. Policja została wezwana do domu przy ul. Pogranicznej 5. Sąsiedzi zaniepokoili się krzykami dobiegającymi z mieszkania Anieli Ciesielskiej. Pobiegli na ratunek. Gdy otworzyli drzwi wybiegał przez nie jakiś mężczyzna. Kobieta leżała na łóżku, cała we krwi. Okazało się, że Aniela od kilku miesięcy żyła z mężem w separacji. Wyprowadziła się na ul. Pograniczną, ale mąż nie dawał jej spokoju. Prosił, by wróciła... Feralnego dnia wpuściła go do mieszkania. Wtedy mąż rzucił się na nią z nożem. Na szczęście Aniela przeżyła, a jej mężem zajęła się policja.

Wspomniana już wcześniej ul. Lipowa, była świadkiem wielu kryminalnych historii. Jak choćby tej z marca 1934 r. Na rogu ul. Lipowej i 6. Sierpnia rozległy się strzały. Przechodnie zobaczyli uciekającą kobietę. I mężczyznę idącego przed siebie, który nagle zachwiał się i upadł. Kilka osób pobiegło za kobietą. Na miejscu zjawił się zaraz policjant, który zauważył, że mężczyzna broczy krwią. Wsadził go do dorożki i zawiózł na komisariat. Tam pojawił się lekarz. Mężczyzna był ranny w biodro, brzuch, a trzecia kula przeszyła rękaw jego płaszcza.

Rannym mężczyzną okazał się Leon Hoffman, zamieszkały przy ul. Zakątnej 41. Od dłuższego czasu jego dziewczyną była Irena Głowacka. Nawet układało się między nimi dobrze, ale od pewnego czasu Irena zaczęła nalegać, by Leon wziął z nią ślub. On jednak nie palił się do małżeństwa, choć kiedyś obiecał je dziewczynie. Irena ponoć kilka razy groziła mu, że go zabije jeśli się z nią nie ożeni. Prosiła też o wstawiennictwo matkę chłopaka. Nie pomogło. W końcu po kolejnej awanturze para się rozstała. Po trzech dniach Irena Głowacka zastąpiła drogę Leonowi na rogu ul. Lipowej i 6. Sierpnia. Oddała do niego trzy strzały. Kobietę aresztowano...

W maju 1934 r. dramatyczne sceny, mające miłosne podłoże, rozegrały się w Rudzie Pabianickiej. Wieczorem na komisariat policji wbiegł mężczyzna.

- Aresztujcie mnie! - krzyknął do policjantów. - Zabiłem własną żonę!
Był tak roztrzęsiony, że z trudem wydobyto z niego zeznania. Cała historia swój początek miała kilka lat temu. Przy ul. Garapicha 83 mieszkało młode małżeństwo: 23-letnia Eufemia i 21-letni Alfred Krygielowie. Dla Eufemii było to drugie małżeństwo. Jej pierwszym mężem był młody strażak. Jednak po pół roku rozwiedli się. Strażak przyłapał żonę na zdradzie. Po jakimś czasie Eufemia wyszła za mąż za Krygiera. Alfred był zazdrosny o jej pierwszego męża.

Zarzucał żonie, że dalej się z nim spotyka. Ona zaprzeczała. Jej pierwszy mąż znów się ożenił. Nie miał jednak chyba szczęścia w miłości. Druga żona też go zdradzała. Kiedyś przyłapał ją na gorącym uczynku. Strzelił do niej z rewolweru i zabił ją. Kiedy wyszedł z więzienia, odwiedził Eufemię. Powiedział, że ją dalej kocha. Zaczęli się spotykać. Któregoś dnia Eufemia przyznała Krygierowi, że żyje z pierwszym mężem. Rozwścieczony Alfred chwycił nóż i rozpruł żonie brzuch.

W maju 1935 r. na czołówkach gazet pojawiła się historia aktorki Ireny Chrzanowskiej. Ona i jej mąż Jerzy Nelkel-Chrzanowski uchodzili za gwiazdy teatrzyku "As", który gościnnie występował w Łodzi. Podczas tych występów wynajmowali pokój w mieszkaniu przy ul. Kilińskiego 57. Prasa doniosła, że kiedyś w ich mieszkaniu "pojawił się ponury, ułomny człowiek". Miał wpływ na Chrzanowskiego. Robił wszystko, by odciągnąć go od żony. Jerzy zarzucał Irenie, że go zdradza, że się źle prowadzi.

Z czasem teatrzyk opuścił Łódź. Chrzanowscy występowali m.in. w Kaliszu, Gnieźnie, Poznaniu. Ale nagle Jerzy zaginął bez wieści. Irena zgłosiła jego zaginięcie policji. Ta jednak nie znalazła męża. Aktorka zaczęła szukać go sama. Przemierzała pieszo różne miasteczka woj. poznańskiego. W końcu znaleziono ją leżącą przy szosie w okolicach Poznania. Okazało się, że z rozpaczy, że nie może znaleźć męża, rzuciła się pod przejeżdżające auto. Na szczęście skończyło się tylko na złamaniu kilku żeber... Aktorką zaopiekowali się obcy ludzie. Ona jednak zapowiedziała, że dalej będzie szukać męża, którego bardzo kocha. Napisała nawet w tej sprawie list do "Ekspressu". Za pośrednictwem gazety prosiła męża, by do niej wróci. Gdy tego nie zrobi to znów będzie chciała się zabić...

Ale nie tylko miłosnymi historiami żyło wtedy miasto. W lipcu 1933 r. w Łodzi wybuchła afera hazardowa. A dokładnie zlikwidowano jaskinię hazardu, która znajdowała się w kawiarni "Atlantic" przy ul. Piotrkowskiej 48. Należała ona do Fajwela Neufelda, noszącego pseudonim "Fajwel Bucik" oraz Chaima Pilgnera. Podobno od dawna ten lokal nie cieszył się dobrą opinią.

- Opowiadano sobie, że co wieczór w "Atlanticu" zbiera się towarzystwo złożone z różnych typów, często podejrzanej reputacji, które spędzało czas na hazardowych grach - pisał dziennikarz "Ekspressu". - W 1929 r. policja dokonała już w tej kawiarni rewizji zatrzymując kilku zwolenników gier karcianych.

W kawiarni znajdowały się ukryte apartamenty do których dostęp mieli tylko wybrani. Można było tam grać w ruletkę, "oczko", chemin de fera. Aby tam wejść trzeba było wcześniej przejść "ogniową próbę". Przekonać, że nie jest się agentem policji ani człowiekiem, który potem "wsypie" właścicieli. Najchętniej grano w tzw. siódemkę.

- Polega ona na tym, że grający obstawiają numery i rzucają kośćmi - wyjaśniał zasady tej gry dziennikarz. - W rezultacie czego wygrywa jedna lub druga strona cyfr.

W "Atlanticu" obstawiano zwykle stawki wynoszące od 10 do 100 zł. Byli tacy, którzy stawiali i większe sumy. Przy czym wiele gier było "aranżowanych". Ściągano tu amatorów hazardu. Początkowo wygrywali... Zachęceni obstawiali coraz wyższe sumy. Ale po jakimś czasie przegrywali, i to z nawiązką.

We wrześniu 1934 r. rozpisywano się o głowie znalezionej na torach w okolicach ul. Konstytucyjnej. Znalazł ją dróżnik. Kilka metrów dalej leżało ciało. Przy zwłokach nie było dokumentów. W oddali leżała tylko cyklistówka. Policja ustaliła, że to ciało ok. 30-letniego mężczyzny, który prawdopodobnie popełnił samobójstwo.

W styczniu 1933 r. ktoś włamał się do fabryki "Przemysł Włókienniczy H. Dietel" przy ul. Moniuszki 5. Jak donosili dziennikarze, włamanie było niezwykle zuchwałe. Złodziei dostał się do środka, choć w fabryce był dyrektor i znaczna cześć pracowników. Ukradziono 50 kg przędzy wełnianej.

W marcu 1934 r., przed Wielkanocą, napadnięto na sklep rzeźnicki znajdujący się przy ul. Dąbrowskiego 47. Należał on do pana Korpeckiego. Ok. godz. 21 właściciel udał się do domu. W sklepie została jego żona i sklepowa. Nagle usłyszały pukanie. Myślały, że to Korpecki. Otworzyły drzwi. Stali w nich dwaj uzbrojeni mężczyźni.

- Ręce do góry! - zawołali.

Przerażone kobiety zaczęły krzyczeć. Bandyci rzucili się na nie. Bili je twardym przedmiotem. Kobiety straciły przytomność, a napastnicy rzucili się do kasy. Byli rozczarowani, ze znaleźli w niej tylko 150 zł.
W przedwojennej Łodzi nie brakowało też oszustów. Przekonała się o tym Józefa Kamaszówna, zamieszkała przy ul. Wilczej 10. W 1935 r. dziewczyna urodziła dziecko. Jego ojciec nie chciał się wiązać z kobietą.

- Już od pierwszych chwil niemowlę było dla niej kulą u nogi - czytamy w "Ekspressie". - Gdyż jako panna zatrudniona w jednej z większych pracowni sukien, stale przebywała poza domem, a dochody nie pozwalały jej na utrzymywanie jeszcze jednej żywej istoty. Postanowiła iść więc do sądu, by uzyskać alimenty od uwodziciela.

W międzyczasie Józefa straciła jednak pracę. Poradziła się więc znajomej, jak ma uzyskać alimenty w sytuacji, gdy pozostaje bez pracy. Ta skierowała Józefę do Józefa Wróblewskiego, administratora domu przy Nawrocie. Wcześniej pracował on jako urzędnik sądowy i był podobno specjalistą do takich spraw. Nie wiedziała, że był też kilka razy karany za oszustwa.

Wróblewski szybko zabrał się do pracy. Powiedział Józefie, że nie chce pieniędzy. Wystarczy, gdy co jakiś czas postawi mu butelkę wódki. Kazał jej napisać podanie do wydziału opieki społecznej przy Zarządzie Miasta Łodzi z prośbą o prowadzenie sprawy o alimenty "na prawach ubogich". Już na drugi dzień pojawił się u niej "urzędnik", niejaki Karol Tajchner. Miał sprawdzić, czy rzeczywiście Józefie Kamasz należy się zwolnienie z opłat sądowych. Za wizytę zażądał 11,50 zł. Kobieta zapłaciła mu żądaną sumę. Ale mijał czas i ale jej sprawa nie posuwała się do przodu. Wobec tego Józefa udała się do urzędu z reklamacją. Tam usłyszała, że nikt nie wie o jej sprawie, nie wysyłano do niej urzędnika... Zgłosiła sprawę na policję. Karol Tajchner okazał się byłym policjantem, usuniętym ze służby. Przyznał się do winy i zwrócił kobiecie pobrane pieniądze. Dzięki temu dostał wyrok w zawieszeniu. Józef Wróblewski trafił na pół roku do więzienia.

W tym samym roku bohaterem pierwszych stron gazet stał się inny oszust, Józef Fiszhaut. Był przystojny, uwodzicielski i podobał się kobietom. Przez pewien czas prowadził uczciwe życie, pracował w dużej łódzkiej firmie, bardzo dobrze zarabiał. Mieszkał przy ul. Zawadzkiej 30 (dzisiejsza Próchnika). Ale lubił prowadzić nocne życie w restauracjach Łodzi i za bardzo kochał kobiety. Pieniędzy nie starczało na przyjemności. Zaczął się brać za nieczyste interesy. Wystawiał cudze weksle, nabierał znajomych na pożyczki.

W grudniu 1933 r. Józef poznał pannę R., nauczycielkę w jednej z renomowanych łódzkich szkół. Kobieta zakochała się w nim po uszy. Była zachwycona, gdy przystojny mężczyzna jej się oświadczył. Ale kilka dni przed ślubem poprosił narzeczoną, by podpisała mu weksle na kilka tysięcy złotych. Pieniądze miał przeznaczyć na jakiś interes. Naiwna narzeczona dała mu jeszcze na przechowanie futro i biżuterię. Nadszedł dzień ślubu. Do mieszkania nauczycielki, które tonęło w kwiatach przyszli liczni goście, brakowało tylko pana młodego.

Tego dnia Józef Fiszhaut wyjechał z Łodzi z jedną z tancerek z nocnego lokalu. Jego niedoszła żona zgłosiła sprawę na policji. Józef zaczął jeździć po Polsce, zarabiał jako fordanser. Był jednak poszukiwany listami gończymi. Porzuciła go kochanka, bo nie był w stanie jej utrzymać. Zdesperowany oszust, nie mogąc znieść dalszego ukrywania się, wrócił do Łodzi i oddał się w ręce policji.

Okazuje się, że złodzieje bywają pomysłowi nie tylko dziś. Właścicielka jednego ze sklepów galanteryjnych w Łodzi zamówiła przesyłkę grzebieni. Kiedy otworzyła paczkę zobaczyła tam... cegły.

W listopadzie 1925 r. łódzka prasa ekscytowała się napadem na jubilera Dobrzyńskiego, właściciela magazynu jubilerskiego przy ul. Piotrkowskiej. Wracał pociągiem z Bazylei. Wiózł kolekcję drogocennych kamieni, którą dostał do komisowej sprzedaży od jubilerów z Antwerpii. Pan Dobrzyński jechał przedziałem pierwszej klasy. Był w nim sam. W pewnym momencie dosiadło się do niego dwóch elegancko ubranych mężczyzn. Nawiązali rozmowę z łodzianinem. Był ostrożny. Wiedział jaką przesyłkę wiezie. Zresztą mężczyźni nie wzbudzili jego zaufania. W pewnym momencie jeden z nich chciał poczęstować go papierosem. Jubiler odmówił. Wtedy drugi uderzył Dobrzyńskiego. Jubiler szybko się podniósł i chciał chwycić rączkę hamulca ręcznego. Wtedy ujrzał skierowany w jego stronę rewolwer. Bandyci związali łodzianina i zabrali mu walizkę z kosztownościami. Warte były 135 tys. zł!

W 1936 r. Łodzią wstrząsnęła kolejna zbrodnia. Zabójcą okazał się 16-letni Czesław Krajewski, a jego ofiarą był 70-letni Aleksander Dębski, właściciel kamienicy przy Klonowej 17. Sprawa miała skomplikowane podłoże. Dębski, ojciec kilkorga dzieci został kochankiem młodej wdowy, matki Czesława Krajewskiego. Razem zamieszkali. Czesławowi nie podobało się, że matka znalazła sobie kochanka. Nie lubił Dębskiego. W międzyczasie wdowa poznała innego mężczyznę, który spodobał się jej synowi. Chciał, by matka się z nim związała.

Czesław Krajewski nie bez powodu nienawidził Dębskiego, który był alkoholikiem i despotą. Przetrwonił też majątek i groziła mu licytacja. Między matką Cześka a Dębskim dochodziło często do awantur. Kobieta chciała z nim zerwać. Czesiek był świadkiem tych awantur. Postanowił więc pozbyć się kochanka matki. Spotkał go w sklepie Apolonii Pijawskiej znajdującej się przy ul. Klonowej 17. Chwycił nóż, który miał przy sobie i zaatakował Dębskiego. Mężczyzna zmarł na miejscu...

Księgarnia Dziennika Łódzkiego: www.ksiegarnia.dzienniklodzki.plKsięgarnia Dziennika Łódzkiego: www.ksiegarnia.dzienniklodzki.plKsięgarnia Dziennika Łódzkiego: www.ksiegarnia.dzienniklodzki.pl

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dzienniklodzki.pl Dziennik Łódzki