Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Ks. Robert Arndt, kapelan chorych na koronawirusa ze Zgierza: Boję się koronawirusa, ale po to mam strój, żeby bać się mniej

Matylda Witkowska
Matylda Witkowska
Rozmowa z ks. Robertem Arndtem, kapelanem Wojewódzkiego Specjalistycznego Szpitala im. M. Skłodowskiej-Curie w Zgierzu dedykowanego chorym z koronawirusem SARS-CoV-2.

Jak został ksiądz kapelanem chorych z koronawirusem leżących w zgierskim szpitalu ? To był przypadek, świadoma decyzja czy może działanie Opatrzności?

Kapelanem zgierskiego szpitala zostałem pół roku temu. Gdy został on przekształcony w szpital jednoimienny, zgłosiłem się do pani dyrektor, mówiąc, że chcę dalej być kapelanem. Przekształcanie szpitala trwało dwa tygodnie. I wkrótce po przybyciu pierwszych pacjentów dostałem już SMS-a z prośbą u udzielenie namaszczenia osobie chorej. Potem była kolejna taka prośba. Za każdym razem musiałem mieć zgodę szpitala na wejście. W końcu stwierdziłem, że skoro już idę do dwóch pacjentów, to mogę przy okazji odwiedzić wszystkich.

Łatwo było wejść do szpitala pod specjalnym nadzorem?

Najpierw była rozmowa z dyrekcją, potem musiałem przejść szkolenie dotyczące zabezpieczania się przed koronawiursem i zasad pracy na oddziale zakaźnym. Musiałem zdobyć umiejętność założenia w odpowiedniej kolejności trzech par rękawiczek, kombinezonu ochronnego, gogli, beretu na głowę i odpowiedniego zdejmowania, żeby nie dotykać przy tym strony zakażonej. Było mi łatwiej, bo rok pracowałem w szpitalu w Bełchatowie, gdzie również jest oddział zakaźny i miałem już za sobą takie szkolenie.

Jak wygląda wizyta na oddziale dla pacjentów z koronawirusem?

Pielęgniarki pomagają mi się ubrać. Wchodzimy razem, one idą do swojej pracy, a ja do swojej.

Nosi ksiądz koloratkę, stułę?

Noszę taki sam strój jak pielęgniarki i lekarze, za każdym razem mam tylko pisane na plecach markerem słowo „ksiądz”. Inaczej nie można by było mnie poznać. Do środka nie mogę nic wnieść ani nic wynieść. Nie mogę mieć przy sobie zegarka ani komórki, bo wszystko, co ma kontakt ze strefą zakażoną, musi być zniszczone, a najlepiej spalone. Pod niebieskim strojem chirurgicznym jestem tylko w kąpielówkach. Mam swoje buty, ale już skarpetek na nogach nie mam.

Skąd bierze ksiądz to, co jest potrzebne do pracy?

Mam cymbodium, czyli złote naczyńko z komunią św., watę z olejami świętymi i obrazki, które daję pacjentom jako świadectwo namaszczenia. Trzymam to wszystko w kaplicy i wychodząc ze szpitala, tam to zostawiam. Kaplica szpitalna jest już na terenie zakażonym, nie mogę z niej nic wynieść. Natomiast nie wnoszę do szpitala stuły, krzyża czy Pisma Świętego.

Strój ochronny nie przeszkadza w sprawowaniu posługi? Lekarze mówią, że człowiek potwornie się w nim poci...

Nie mam najgorzej, bo strój ochronny noszę trzy, cztery godziny. Da się to wytrzymać, choć z pomarańczowego kombinezonu po kilku godzinach człowiek wychodzi mokry jak z kąpieli. Ale lekarze muszą go nosić dłużej. Ze względu na brak powietrza rozmowa wymaga co prawda trochę więcej siły, ale nie spotkałem ani jednej osoby, która by mówiła, że mnie nie słyszy. Niektórzy pacjenci też noszą maski, ale rozmawiamy w miarę swobodnie.

Nie boi się ksiądz takich kontaktów?

Boję się, ale po to jest strój, żeby się bać się mniej. Na początku miałem więcej obaw. Za pierwszym razem, gdy wychodziłem z oddziału, dezynfekowałem rękawiczki chyba ze cztery razy. Dopiero później przypomniałem sobie, że pod spodem mam jeszcze kolejne. Przestrzegam procedur i kolejności zdejmowania stroju ochronnego. Najpierw zdejmuje się pierwszą parę rękawiczek, potem kombinezon, potem beret, przyłbicę lub gogle, drugą parę rękawiczek. Na końcu zdejmuje się ostatnią parę rękawiczek, wyrzuca i dezynfekuje ręce. Przy wyjściu z oddziału jest napis „Zdejmuj powoli”. Wolę zdejmować minutę dłużej, by uniknąć zakażenia.

Wiele osób nie chce pracować z zakażonymi. Nie myślał ksiądz, żeby uciec z tego szpitala?

Nie, przecież tam są ludzie, którzy mnie potrzebują. Co prawda zamiast 700 pacjentów mam teraz około 60, ale większość z nich chce porozmawiać. Pacjenci większość czasu są sami. Lekarze i pielęgniarki wchodzą tylko na chwilę, żeby rozdać leki i wykonać badania. Pacjenci mają telewizory, telefony, ale to nie zastąpi im kontaktu z żywym człowiekiem.

Potrzebują rozmowy?

Tak, i to jest naturalne. Dlatego nie pytam tylko, czy ktoś chce komunii św. Staram się z nimi pośmiać, porozmawiać. Moje wizyty na oddziale trwają w sumie trzy, cztery godziny. Nie kontroluję czasu, bo i tak nie mam tam zegarka.

O czym chcą rozmawiać pacjenci z koronawirusem?

O różnych rzeczach. Czasem rozmawiamy o bliskich, którzy czekają w domu, czasem o planach na przyszłość po wyzdrowieniu. Są też pytania o chorobę, jej przyczyny. Te pytania zostawiam lekarzom. Pacjenci często się zmieniają, zazwyczaj widuję ich przez dwa tygodnie. To są cztery wizyty. Mamy czas trochę się poznać.

W jakim nastroju są chorzy?

Pierwszego i drugiego dnia są bardzo przestraszeni, potem zwykle się uspokajają. W większości są bardzo uprzejmi, choć zdarzają się też osoby przygnębione i zamknięte w sobie. Dużo śpią, oglądają telewizję. Niektórzy chodzą do sąsiednich pokoi porozmawiać.

Dużo ksiądz ma posług typowo religijnych?

Teraz na 60 osób około 15 zostało namaszczonych. Są też osoby, które nie chcą rozmawiać o sprawach wiary, ale wtedy możemy porozmawiać o czymś innym. Jest jak w normalnym szpitalu, może trochę więcej jest zainteresowania posługami religijnymi. Ostatnio jeden pacjent na mój widok nawet krzyknął: „Jak trwoga to do Boga!”.

Zdarza się księdzu straszyć tych opornych możliwym bliskim spotkaniem ze Stwórcą?

Nie. Pacjenci są tak wystraszeni tym „covidem”, że nie ma co ich straszyć bardziej. Nawet nie wypada mi tego robić. Wolę podnieść ich na duchu, porozmawiać, pośmiać się, pośpiewać różne pieśni czy piosenki, żeby zmniejszyć to napięcie. Gdy śpiewałem ostatnio „Otrzyjcie już łzy płaczący” to starsze osoby się popłakały. Bo pierwszy raz od dwóch tygodni mogły sobie pośpiewać. Nie mówię, że ktoś może umrzeć, bo przecież to nie ja decyduję. Stąd wiem, że pacjenta nie można straszyć słowami.

Żegnał ksiądz kogoś, kto zmarł na koronawirusa?

Pacjenci umierają, tak jest przecież w każdym szpitalu. Kilka osób zmarło, ale nie podczas mojej wizyty. U pierwszej pacjentki z koronawirusem byłem o godz. 17, udzieliłem jej namaszczenia, zmarła nad ranem. Syn dziękował mi później, że zdążyłem przyjść. Umierają głównie pacjenci na OIOMi-e. Z nimi zazwyczaj nie ma kontaktu.

Co ksiądz wtedy robi?

W porozumieniu z rodziną udzielam im warunkowego rozgrzeszenia i namaszczenia. Mówię do pacjenta, że jeśli mnie słyszy, to niech wzbudzi w sobie żal za grzechy. Pacjent jest nieprzytomny, ale nie mam pewności, że na pewno mnie nie słyszy. W hospicjum rozmawiałem z kilkoma chorymi na raka, którzy wrócili z OIOM-u i którym udzielałem warunkowego rozgrzeszenia. Niektórzy słyszeli, że się przy nich modliłem.

Jak sobie ksiądz radzi z tym, że czasem pacjenci z koronawirusem umierają?

Nie jest to dla mnie nowość, gdyż w hospicjum domowym, w którym posługiwałem przez 3 lata, umierało na raka około 200 osób rocznie. Wciąż jednak doświadczenie śmierci jest dla mnie trudne. W hospicjum znałem chorych czasami kilka miesięcy, widziałem ich sytuację domową. Tu jest inaczej, bo odwiedzam pacjentów najwyżej kilka razy. Ale wiem, że człowiek przy takiej pracy musi się „zresetować”. Potrzeba zmiany otoczenia, modlitwy, wybaczenia sobie, że czegoś się nie zdążyło zrobić.

Nie potrzebuje ksiądz czasem jakiegoś wsparcia?

Potrzebuję, dlatego od dawna rozmawiam z doktor psychoonkologii. Omawiam z nią przez telefon trudniejsze sytuacje. Ale na co dzień rozmawiam też z pielęgniarkami. Czasem one pomagają mi, ja czasem im.

Co by ksiądz powiedział osobom, które boją się zarazić koronawirusem i trafić do szpitala?

Że szpital to miejsce na wyzdrowienie i rekonwalescencję. Są osoby, które ciężko przechodzą zakażenie, mimo podania tlenu mają problemy z oddychaniem. Ale jest też wiele osób, które w szpitalu normalnie funkcjonują. Jestem pod wrażeniem pacjenta około 60., który codziennie roznosi chorym do łóżek wodę mineralną i soki. Podchodzi i z uśmiechem podaje. Mógłby leżeć i narzekać, a choć sam jest chory, pomaga innym.

Żałuje ksiądz, że trafił na takie wyzwanie?
Absolutnie nie. To dalszy ciąg mojej zwykłej pracy, tylko w innych warunkach. Na początku pacjenci i personel też byli zaskoczeni, że dalej przychodzę. Ale skoro jestem kapelanem, to przecież po to, by pomóc.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Michał Pietrzak - Niedźwiedź włamał się po smalec w Dol. Strążyskiej

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na dzienniklodzki.pl Dziennik Łódzki