Oczekujący wyłącznie rozrywki byli kontenci, ale już ci, którzy oczekiwali twórczej wypowiedzi artystycznej Madii, zawiedli się srodze. Podziwiam talent Giorgia Madii, jego wysublimowany gust, finezję, wyobraźnię, elegancję i dowcip. Rękami i nogami głosowałem za Złotymi Maskami, które przyznawali mu łódzcy recenzenci za estetykę "Śpiącej królewny", za "Kopciuszka", za znakomitą inscenizację "Opowieści Hoffmanna". Niestety, nie mogę pisać recenzji z bezkrytycznym uwielbieniem.
"Dziadek do orzechów" to najsłabsza realizacja Madii, jaką widziałem. Pod pozorami bogactwa pomysłów kryjąca pustkę intelektualną i choreograficzną. Madia, dokonując reinterpretacji "Dziadka…", nie wyjawia jej powodu. Nowoczesny, skąpany w czerwieni akt pierwszy nie odpowiada na pytanie, dlaczego na scenie panuje bardzo ożywione zamieszanie, groteskowa gestyka charakteryzuje typy, a nie zbiorowość, nie wiem wreszcie, dlaczego pierwsze taneczne pas pojawia się dopiero w czterdziestej minucie przedstawienia? Ja, podobnie jak Madia (który tańczył u Bejarta), zgadzam się z twórcą Baletu XX wieku, że taniec jest sztuką filozoficzną, a ruch jest aktem myśli. Jednak gdy u Bejarta ważna, o ile nie najważniejsza, była łączność motywacji wewnętrznej z językiem ciała, to u Giorgia Madii w tej kwestii panuje swoboda. I jest to eufemizm.
Mamy więc widoczki z mniej lub bardziej dowcipnymi cytatami z popkultury, trochę seksualności, sporo infantylizmu, groteski i przemieszania techniki klasycznej z demiklasyczną. Klara pozostaje śniącą dziewczynką, żołnierzyki pokonują Króla myszy, kwiaty wirują walca, a w tańcu hiszpańskim byk kocha toreadora. I co z tego? Nic, tak samo jak z czerwonej, skonstruowanej z piłek choinki i płatków śniegu opadających na proscenium.
Osobną kwestią jest choreograficzna realizacja owej "reinterpretacji". I tu jest jeszcze gorzej, bowiem Giorgio Madia brak inwencji zastępuje sytuacyjnym dowcipem i grepsem. Niestety, żart, nawet najlepszy, nie zastąpi układu choreograficznego. Żart, żeby w balecie naprawdę był zabawny, współcześnie trzeba zatańczyć, a nie - jak trwoga, to do Boga - posiłkować się klasyczną gestyką, którą zresztą samemu traktuje się z uśmiechem pobłażania.
Madia jest wyczulony na łódzką publiczność, więc wie, że trzeba dać jej pyszne obrazy i coś, co na pewno trafi do serc złaknionych Princa i Princessy. I daje: klasyczne grand pas de deux w II akcie. Ułożone prościutko, nietrudne. I z podziwu godnym mozołem, w czoła pocie, zatańczone przez Erinę Nishitamę i Piotra Ratajewskiego. Z wdziękiem i lekkością swoje pas de deux - śnieżne - zatańczyli Gintautas Potockas i Monika Maciejewska, chyba jedyni w tym przedstawieniu wrażliwi na muzykę Piotra Czajkowskiego.
Z wdziękiem również zaprojektowała dekoracje i kostiumy Cordelia Matthes, utrzymując spektakl w konwencji żartu z tradycyjnego przepychu, samym przepychem jednocześnie posługując się. Trochę taka autoironia, ale ze smakiem. I w sumie odebrała spektakl Madii, dając widzom do oglądania książkę z pięknymi obrazkami, których choreograf nie ożywił tańcem.
Tak jak rozczarował mnie spektakl Giorgia Madii (już życzę mu weny i wielkiego powodzenia w "Jeziorze łabędzim", które przygotuje na inaugurację przyszłorocznych XX Łódzkich Spotkań Baletowych w Teatrze Wielkim), tak zdumiała okładka programu i wkładka obsadowa. Otóż w miejscu nazwy Teatr Wielki w Łodzi pojawił się napis Opera Łódź. Nie bardzo rozumiem, czy Teatr Wielki z ponadczterdziestoletnią tradycją musi podszywać się pod coś, co nie istnieje? Czym jest bezprawne posługiwanie się nigdzie nie zarejestrowaną nazwą?
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?