Puste łóżeczko
Zaginiona: Katarzyna Mateja
Data zaginięcia: 28 stycznia 1986 roku
Miejsce zaginięcia: Kartuzy
Wiek w dniu zaginięcia: 7 miesięcy
Rysopis w dniu zaginięcia: niebieskie oczy, ciemne włosy
Styczeń 1986 roku. Sala numer 10 na oddziale pediatrycznym kartuskiego szpitala. W łóżeczku leży siedmiomiesięczna Kasia. Wraca do zdrowia, więc lada dzień rodzice będą mogli zabrać ją do domu. Jednak dzień przed opuszczeniem szpitala dziecko znika bez śladu. To jedna z najbardziej dramatycznych historii w polskich kronikach kryminalnych.
Kasia urodziła się 15 czerwca 1985 roku w małej wsi Kiełpina, w sercu Kaszub, pięć kilometrów od Kartuz. Jej ojciec, Marian Mateja, pracował na dwie zmiany w Gdańsku, w Wojewódzkim Przedsiębiorstwie Komunikacyjnym, gdzie naprawiał tramwaje. Mama, Elżbieta, zajmowała się domem. Mieli pięcioro dzieci – Renatę, Emilię, Franciszka, Roberta i Kasię, która była najmłodsza.
W połowie stycznia 1987 roku, gdy Kasia skończyła siedem miesięcy, nagle zachorowała. Miała wysoką gorączkę, a nocą na jej ciele pojawiły się niepokojące puchnące plamy.
– Pobiegłam do koleżanki, która miała telefon, i wezwałam pogotowie – wspomina Elżbieta Mateja. – Teraz żałuję, że nie poczekaliśmy do rana. Poszlibyśmy do ośrodka, do naszego lekarza. Może wtedy wszystko potoczyłoby się inaczej?
Karetka przyjechała koło północy. Elżbieta zapamiętała, że lekarzem dyżurnym był ginekolog. Zadecydował, że Kasię trzeba zabrać do szpitala, do Kartuz. Mówił o silnej alergii.
Elżbieta wsiadła do karetki z córeczką.
– Potem oddałam ją w szpitalu pielęgniarkom. I tyle… – mówi cicho.
W tamtych czasach nie można było odwiedzać dzieci w szpitalu, a tym bardziej zostawać przy nich na noc.
– Codziennie chodziłam do koleżanki, która miała telefon, i dzwoniłam do szpitala – opowiada Elżbieta. – Zapewniano mnie, że jest poprawa, że Kasia czuje się lepiej. U córki zdiagnozowano alergię i zapalenie wątroby.
Po tygodniu pobytu na oddziale stan dziewczynki poprawił się na tyle, że można było ją wypisać ze szpitala. Rodzice mieli ją zabrać do domu następnego dnia. W dniu wypisu Elżbieta zadzwoniła rano do lekarza, by upewnić się, czy może przyjechać po córkę.
– Powiedzieli, że muszą ją zatrzymać na jeszcze jeden dzień – przypomina sobie mama dziewczynki.
Dwudziestego ósmego stycznia 1986 roku, koło godziny 8.00 rano przed domem Matejów pojawił się milicyjny samochód. Tego dnia ojciec Kasi pracował na drugą zmianę. Milicjanci powiedzieli mu, że musi z nimi jechać do Kartuz, do szpitala, bo chcą coś wyjaśnić.
– Dopiero w samochodzie powiedzieli mężowi, że Kasia zniknęła ze szpitala – wspomina Elżbieta Mateja. – Kazali mu chodzić po oddziałach i sprawdzać, czy nie ma gdzieś jego córki. Nie znalazł jej..
.
Z ustaleń milicji wynika, że Kasia leżała sama na sali nr 10. Wieczorny obchód zakończył się po godzinie 22.00. Dziewczynkę widziała jako ostatnia pielęgniarka z oddziału pediatrii kartuskiego szpitala, która miała wtedy nocny dyżur.
Jeden ze scenariuszy zakładał, że Kasia została porwana. Porywacz miał się pojawić między 2.00 a 5.00 rano. Sala, na której przebywała Kasia, mieściła się na parterze. Porywacz wybił szybę w oknie, ale zatrzymały go kraty. Postanowił zakraść się w pobliże głównego wejścia. Zauważył okno, przez które mógł dostać się do środka szpitala. Wyłamał zasłaniającą je płytę. Skierował się prosto do sali nr 10. Milicjanci ustalili, że prawdopodobnie schował dziecko do torby i wyszedł przez nikogo niezauważony. Udał się w stronę jeziora. Na śniegu zachował się ślad jego buta z numerem 40. Rozmiar wskazuje na to, że porywaczem była najprawdopodobniej kobieta.
Po zaginięciu dziewczynki na miejsce sprowadzono psa milicyjnego. Pies podjął trop i ruszył ścieżką w stronę jeziora, ale potem ślad się urwał.
– Mąż prosił, by sprawdzili jezioro – przypomina mama Kasi. – Jednak nie chcieli tego zrobić, mówili, że nie mają funduszy na takie działania.
Nieco później przeprowadzono eksperyment kryminalny, który miał pomóc w ustaleniu szczegółów zaginięcia. Wynikało z niego, że ewentualny porywacz przebywał na oddziale około czterdziestu sekund. Do porwania przyznał się syn jednej z pielęgniarek, który był leczony psychiatrycznie. Zeznał, że zawiózł dziewczynkę do lasu i tam ją zgwałcił. Podał miejsce, w którym miał ukryć ciało. Jednak niczego nie znaleziono.
– Mimo że były to lata osiemdziesiąte, sprawę mocno nagłośniono – mówi Elżbieta Mateja. – Mówili o tym w telewizji. Pokazywali zdjęcie Kasi. O zaginięciu pisały gazety. Przecież zniknęło siedmiomiesięczne dziecko!
Oprócz porwania rozważano także nieumyślne spowodowanie śmierci dziecka. Może Kasia wypadła z rąk pielęgniarce i upadła tak nieszczęśliwie, że zmarła? Może ktoś podał jej złe leki lub je przedawkował, a potem pozbył się ciała?
– Mnie łatwiej byłoby się pogodzić z tym, że Kasia umarła w szpitalu – przekonuje jej mama. – To wielka tragedia, ale choroby śmiertelne zdarzają się też u dzieci. Wtedy wiedziałabym, co stało się z moją córeczką…
Dla rodziny Matejów najgorsze było to, że milicjanci szukali sprawcy zaginięcia dziewczynki w rodzinie. Oskarżali ich o porwanie dziecka. Pytali, co zrobili z córką. A oni nawet nie mieli samochodu. Specjalnie szliby pięć kilometrów do Kartuz, by porwać dziecko?
– Najbardziej dręczyli męża – wspomina Elżbieta. – Pytali, czy dziecko było jego. Podejrzewali, że je porwał, sprzedał albo zabił. To wszystko było niedorzeczne. Mąż to tak przeżył, że w ciągu jednej nocy osiwiał... Dali nam spokój dopiero wtedy, gdy przeszliśmy badanie na wykrywaczu kłamstw. Marnowali czas, mogli przecież szukać Kasi gdzie indziej.
Wariografem była też badana pielęgniarka, która jako ostatnia widziała dziecko. Pomyliła jedynie godzinę, w której zaglądała do Kasi.
We wsi pamiętają, że po zaginięciu dziewczynki milicjanci chodzili po domach w okolicy. Zwracali uwagę na rodziny mające dzieci w podobnym wieku. Sprawdzali, czy dzieci żyją, czy nikt ich nie podmienił.
Jedna z lekarek, która tej nocy miała dyżur, mówiła, że usłyszała dźwięk wybijanej szyby.
– Tylko dla mnie jest bardzo dziwne to, że nie sprawdziła, co się stało – zastanawia się Elżbieta Mateja. – Przecież gdybym ja była na jej miejscu, na pewno bym to zrobiła.
Kasia miała znaki szczególne: malutkie wgłębienie na płatku lewego ucha – tak, jakby ktoś przekuł jej ucho, by nosiła kolczyki. Miała też szare znamię na zewnętrznej stronie uda i bordową plamkę nad prawą piersią.
– Akurat był wybuch w Czarnobylu, rodzice masowo zabierali dzieci na tzw. jodowanie – opowiada Elżbieta. – To była okazja do tego, by sprawdzić, czy jakieś dziecko nie ma takich znaków szczególnych jak Kasia. Nie zrobiono tego.
Elżbieta przyznaje, że dwa razy była u jasnowidza w Morągu, ale tylko straciła pieniądze. Ma świadomość tego, że szanse na odnalezienie córki są coraz mniejsze. W ciągu trzydziestu lat żaden nowy trop się nie pojawił. Dwa razy poruszano sprawę w „Magazynie Kryminalnym 997” Michała Fajbusiewicza. Matka dziewczynki gościła w programie Ewy Drzyzgi.
– Może jednak coś się zmieni i Kasia się odnajdzie? – zastanawia się. – Nieraz w takich sprawach decyduje przypadek. Może ktoś na łożu śmierci wyzna prawdę?
Po zaginięciu Kasi jej łóżeczko długo stało w pokoju puste. Wszyscy liczyli na to, że dziewczynka jednak wróci do domu. Rodzice nie byli gotowi na to, by je wynieść.
– Najgorsza jest ta niepewność – mówi Elżbieta. – Gdybyśmy wiedzieli, że Kasia umarła, to miałaby swój grób. Zapaliłabym na nim świeczkę, położyła kwiaty, pomodliła się. Byłabym spokojniejsza. A tak… Nie ma dnia, w którym bym o niej nie myślała. Zastanawiam się, czy jeśli nie żyje, to czy miała spokojną śmierć, bez cierpienia. A jeśli żyje, czy jest szczęśliwa?
Elżbiecie Matei do głowy przychodzą różne myśli. Najczęściej o porwaniu.
– Biedny jej nie wziął – mówi. – Bogaty mógł zorganizować porwanie, bo może nie miał własnych dzieci. Kasia była ładną dziewczynką, miała długie włosy, duże oczy… W Polsce nie było chyba takiego przypadku, by dziecko zniknęło ze szpitala. Myślę, że córkę ktoś porwał albo dla siebie, albo sprzedał ją komuś za granicę.
Kilka lat temu do Franciszki, jednej z córek Matejów, zgłosiła się dziewczyna, która sądziła, że może być Kasią. Pamiętała, że nocą uciekała z matką, która nie chciała jej powiedzieć, kto jest jej ojcem. Jednak badania genetyczne wykluczyły, że dziewczyna należy do rodziny Matejów.
W 1987 w „Magazynie Kryminalnym 997”, w którym przedstawiono sprawę zaginięcia Kasi, wystąpił major Stanisław Ćwiek z Wojewódzkiego Urzędu Spraw Wewnętrznych w Gdańsku, który kierował śledztwem.
–
Na początku zakładaliśmy, że motywów może być kilka – mówił. – Ale dziś po wykonaniu ogromnej pracy okazuje się, że najbardziej prawdopodobny i jedyny jest motyw uprowadzenia ze względu na chęć posiadania dziecka.
Po zaginięciu Kasi Matejowie wyprowadzili się z Kiełpina do Kartuz, ale potem wrócili do wioski. Dziś Elżbieta Mateja mieszka sama. Mąż już nie żyje. Miał 61 lat, gdy zmarł. Dzieci rozjechały się po Polsce i świecie.
Franciszka jest dwa lata starsza od Kasi. Pamięta, jak jej siostra się urodziła. O losach Kasi wie z opowieści rodziców. Starsze dzieci nie chcą rozmawiać o siostrze, nie chcą jeszcze raz tego wszystkiego przeżywać.
Do mamy Kasia często przychodzi w snach.
–
Widzę ją, jak była malutka, bo przecież nie wiem, jak dzisiaj by wyglądała – mówi Elżbieta. – Śni mi się dobrze. To pewnie oznacza, że jest szczęśliwa. Chciałabym wiedzieć, co robi, jak wygląda, czy ma swoje dzieci…
Komendant Wojewódzki Milicji w Gdańsku powołał specjalną grupę operacyjną składającą się z najbardziej doświadczonych milicjantów, która poszukiwała Kasi. Śladu dziewczynki nie znaleziono. Trzydziestego czerwca 1986 roku śledztwo zostało umorzone.
Strefa Biznesu: Polska nie jest gotowa na system kaucyjny?
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?