Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Król Artur: Legenda miecza [RECENZJA]

Dariusz Pawłowski
Dariusz Pawłowski
Na ekrany kin wszedł film fantasy „Król Artur: Legenda miecza” w reżyserii Guya Ritchie’ego. Atrakcyjnie zrealizowana, opatrzona świetnym soundtrackiem, ale przeciętna opowieść

Fantastycznie pojemnym okazuje się gatunek fantasy. Zmieścił się w nim i Guy Ritchie, wykorzystując w „Królu Arturze: Legendzie miecza” wszystkie swoje filmowe doświadczenia: od „Porachunków” po „Sherlocka Holmesa”. I widać, że sprawiło mu to ogromną frajdę. Co ciekawe, wygląda na to, że wejście na pole fantasy, by wysłuchiwać ciągle tych samych historii, niesie frajdę i publiczności.

Ritchie wybierając się do Camelotu sięgnął po swój ulubiony typ bohaterów. Artur to mężczyzna wychowany na ulicy, który musiał samodzielnie wywalczyć poważanie, nauczyć się pokonywać silniejszych i wykształcić kodeks wartości, który pozwoli mu przeżyć. To człowiek daleki od wielkich spraw tego świata, został przywódcą grupy odrzuconych, by nie dać się pokonać trudom codzienności, a jednocześnie zadbać o tych, którzy są mu najbliżsi. Żyje dniem dzisiejszym, para się drobnymi szwindlami, gdy trzeba, używa pięści. Aż pewnego dnia los postawi go przed wyzwaniem, które było mu przeznaczone. Wyzwaniem, w które początkowo i jemu samemu trudno uwierzyć.

Twórcy filmu na potrzeby nowej starej historii zbudowali Londinium, w którego zaułkach żyją Artur i jego kompanii. Tuż obok, nieco wcześniej, rozegrała się krwawa historia walki o władzę, podczas której okrutny tyran Vortigern zamordował rodziców Artura i zasiadł na tronie zamku Camelot. Młodzieniec wbrew sobie ma okazję zmierzyć się z legendą Excalibura - miecza, który ze skały może wydobyć tylko prawowity następca tronu. Porażony mocą broni postanawia dołączyć do buntowników z ruchu oporu i podąża za tajemniczą młodą Mag. Uczy się władać mieczem, aby zjednoczyć lud w walce z Vortigernem.

Ritchie znaną opowieść traktuje dość swobodnie, zmienia wątki, z niektórych bohaterów rezygnuje, wprowadza armię nowych, inaczej rozkłada akcenty. A po wyłamaniu ram wrzuca do środka co tylko mu przyszło nam myśl: mamy więc potwory powietrza, lądu i podziemi, są Wikingowie, a bojownicy Londinium znają karate i inne kung-fu. Powstała zadziwiająca hybryda, mogąca wzbudzać kontrowersje próba odświeżenia jednego gatunku przez umieszczenie go w drugim. Bo choć sztafaż wywiedziony jest z tradycyjnej fantasy rycerzy, mieczy, smoków, to realizacja, narracja, montaż, postaci i przaśne poczucie humoru podebrane zostały z łotrzykowsko-gangsterskiej zabawy w Sherlocka Holmesa, z takim finansowym sukcesem zorganizowanej przed laty przez Ritchiego. Czyni to legendę króla Artura nieco chuligańską, z posmakiem rock’n’rolla, bliską dzisiejszej tradycji wymieszania wszystkiego ze wszystkim, jednak widzowie oczekujący tajemnicy, wzniosłości i merlinowskiej mocy arturiańskiego mitu mogą się czuć zawiedzeni. Tym bardziej, że zabiegi reżysera nie odsłoniły przed nami nowych wymiarów doskonale znanej legendy, nie czynią ją odpowiedzią na dzisiejsze bolączki, pozostając na poziomie rozrywki. Tyleż wakacyjnej, co wtórnej. Nie da się jednak ukryć, że autorskiej, z wyraźnym piętnem Ritchiego.

Wykorzystane w produkcji patenty świetnie znamy z innym filmów reżysera, ale tutaj zostały one użyte wyraziście. Do najlepszych przykładów należy jedna z początkowych sekwencji, w której w teledyskowym skrócie przedstawione zostały dzieciństwo i wczesna młodość bohatera. Ritchie także eksperymentuje z chronologią (jak mu pasuje, to nawet na naszych oczach przesuwa filmową „taśmę” do tyłu), spowalnia i zatrzymuje kadry, pozwala kamerze działać jak sokowirówka, prowadzi kilka wątków jednocześnie. Dodajmy do tego znakomitą ścieżkę dźwiękową, nad którą czuwał kompozytor Daniel Pemberton.

Koncentrując się na formie, nieco mniej uwagi poświęcił Ritchie klarowności opowieści, odświeżeniu przesłania i aktorom. Charlie Hunnam w roli Artura załatwia sprawę charyzmą, świetny jest zimny i wredny Jude Law, jednak cały drugi plan już nie bardzo wie, co ma robić i grzęźnie w jednorodności. Musimy bardziej uwierzyć na słowo, że to zgraja rozmaitych osobowości, niż się o tym przekonać. Równie gdy Ritchie ma problem z rozwijaniem intrygi, zagaduje sytuację lub ucieka się do technicznych rozwiązań. W efekcie tempo chwilami siada, napięcie rozmywa się. Reżyser ratuje się za chwilę solidną bijatyką, ale szybko przestaje to działać.

„Król Artur: Legenda miecza” przy całym swoim awanturniczym charakterze to także opowieść o dojrzewaniu - do władzy i związanej z nią odpowiedzialności. I w tym zakresie to silnie współczesny obraz. W czasach gdy politycy są rozpostarci między promocją a obrażaniem się i opluwaniem, przydałby się jeden porządny Artur, który czasem swoim mieczem potrafiłby im wytłumaczyć, iż tak postępując, nie mają czasu na czynienie tego, do czego zostali powołani. Może by kilku pogonił?

Król Artur: Legenda miecza, USA, fantasy, reż. Guy Ritchie, wyst. Charlie Hunnam, Jude Law | Ocena 3/6

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wideo
Wróć na dzienniklodzki.pl Dziennik Łódzki