Moc - że podzielę się śmiałym przekonaniem - zmieniania ludzi wykorzystuje od lat Opera Wrocławska, wyspecjalizowawszy się w operowych superwidowiskach. I wychowując sobie, znów uderzę w wysokie tony, pozytywną społeczność.
Najnowsze wydarzenie z cyklu "opera na szeroką skalę", umiejscowione we wrocławskiej Pergoli, wyreżyserował łodzianin Waldemar Zawodziński, reżyser, scenograf, pedagog, przez lata dyrektor artystyczny Teatru im. S. Jaracza, a także Teatru Wielkiego w Łodzi. Tym razem dyrektor naczelna i artystyczna Opery Wrocławskiej, Ewa Michnik, zdecydowała się na "Latającego Holendra" Richarda Wagnera - tytuł niełatwy, acz piękny. I właśnie piękno tego dzieła Zawodziński postarał się przede wszystkim podkreślić. Zrezygnował z nadmiernego psychologizowania, nie uwypuklał depresyjnej strony romantycznej opery. Skoncentrował się na emocjach, poruszającej historii miłosnej zawartej w libretcie, charakterach i dramacie każdej postaci oraz urodzie muzyki Wagnera - jeszcze z wyraźnymi włoskimi wpływami, jeszcze bez bagażu późniejszej ciężkości. I po raz kolejny okazało się, że tak rzetelne podejście do materii, z szacunkiem i zrozumieniem, wystarczy, nie wymagając dodatkowych tropów tam, gdzie dzieło broni się same.
Oczywiście, Waldemar Zawodziński nie byłby sobą, gdyby nie tworzył na scenie fascynujących obrazów, gdyby nie uruchamiał wyobraźni widza. Takich chwil jest w tym zajmującym widowisku wiele, łącznie z efektownym "pójściem na całość" w wykorzystaniu posiadającej blisko trzysta dysz dumy Wrocławia, czyli Fontanny Multimedialnej, oddającej tu potęgę żywiołów, z którymi przychodzi walczyć człowiekowi. Wrażenie robią dwa "zacumowane" przy scenie statki - aż chciałoby się, by zostały bardziej wykorzystane, choć mogłoby to się jednak okazać niebezpieczne dla biorących udział w spektaklu śpiewaków i tancerzy. Doznania potęgują bogate w plastyczne znaczenia kostiumy Małgorzaty Słoniowskiej (np. upiorna załoga Holendra) oraz pomysłowa, czyniąca wiele dla uruchomienia dość statycznej w końcu opery choreografia również łodzianki Janiny Niesobskiej (znakomity układ z prząśniczkami).
Z miłością poprowadziła orkiestrę Ewa Michnik, cyzelując każdą nutę i pozwalając widzowi upajać się najlepszymi muzycznie momentami tej opery - ale też i jakże mogło być inaczej, skoro znana jest w Polsce i poza jej granicami jako wielka admiratorka Wagnera. Dla pełni satysfakcji dodajmy bardzo dobry chór (przygotowanie Anna Grabowska-Borys).
Ale Wagner to przede wszystkim wyzwanie dla solistów. Cieszy, że i tutaj, w pierwszej obsadzie, mieliśmy udany łódzki "desant". W partii Dalanda wystąpił obdarzony pięknym, szerokim głosem Grzegorz Szostak. Śpiewał swobodnie, bez trudu pokonując zawarte w partyturze pułapki, proponując złożoną interpretację, a zarazem obdarzając swoją postać całą gamą nastrojów, nie bojąc się przewrotności i żartu z jednej strony, a szczerej rozpaczy z drugiej. Stworzył jedną z najciekawszych w tym przedstawieniu kreacji aktorskich.
Najbardziej wagnerowskim okazał się Simon Neal jako Holender. Zdecydowany, idealnie smutny, jak trzeba wyniosły. Podczas premierowego wieczoru zaśpiewał najlepiej, z głębokim zrozumieniem, oddając całą wokalną moc swej roli i koncentrując na sobie uwagę.
Precyzyjnie, z dużym, zaangażowaniem i przejmująco przygotowała rolę Senty Anna Lichorowicz. Słuchanie jej to niezwykła przyjemność, ballada Senty w jej wykonaniu autentycznie wzruszała, choć fachowcy zapewne będą się spierać, czy to wagnerowski właśnie głos.
Nie można nie zauważyć nienagannej Jadwigi Postrożnej jako Mary oraz rozpieranego energią Aleksandra Zuchowicza w roli Sternika. Nieco zmagania ze swoją partią dało się wyczuć u Łukasza Gaja, czyli Eryka, ale efekt był zadowalający.
Kolejne spektakle "Latającego Holendra" "na wodzie" odbędą się 12, 13 i 14 czerwca. Organizatorzy przedsięwzięcia mają szczęście, bo zapowiadana jest piękna pogoda, a ponieważ widowisko rozpoczyna się o godz. 22 będzie można spokojnie rozkoszować się jego jakością i klimatem tworzonym przez rozgwieżdżone niebo. A potem wybrać się na wrocławski rynek. Bo tamtejsze operowe megawidowiska doskonale wpisują się w budowanie stylu życia miasta. Oglądają je widzowie, którzy samej opery może się trochę lękają, ale dzięki takiej formie mogą ją pokochać. A na pewno poczuć się lepiej i bardziej stylowo, co następnie przeniesie się na ich zachowanie, postrzeganie rzeczywistości i własnego życia, styl bycia i funkcjonowanie w swoim mieście. Opera jako sposób wychowywania miejskiej społeczności? A czemu nie!
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?