18+

Treść tylko dla pełnoletnich

Kolejna strona może zawierać treści nieodpowiednie dla osób niepełnoletnich. Jeśli chcesz do niej dotrzeć, wybierz niżej odpowiedni przycisk!

Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Lekarz z Łodzi w Afganistanie: Kiedy była potrzeba, żołnierze oddawali krew dla talibów [WYWIAD]

rozm. Joanna Barczykowska
O radości, dumie i strachu... leczeniu polskich żołnierzy, afgańskich dzieci i swojej misji kształcenia lekarzy w Afganistanie opowiada - prof. Waldemar Machała z Łodzi, lekarz Polskiego Kontyngentu Wojskowego w Afganistanie.

Kiedy widzieliśmy się ostatni raz, w kwietniu, przyjechał Pan właśnie z pierwszej misji w Afganistanie. Spędził Pan tam siedem i pół miesiąca. Kiedy zapytałam, czy Pan wróci - odpowiedział Pan, że raczej nie. A wrócił Pan i to bardzo szybko.
No właśnie dlatego, że "raczej nie". Gdybym powiedział, że na pewno, to bym nie wrócił. 2013 rok był bardzo specyficznym rokiem dla Afganistanu, ponieważ Kulturową Stolicą Świata Islamu było Ghazni. To miasto, w pobliżu którego znajduje się polska baza wojskowa i nasz szpital polowy. Wiązało się to z tym, że oprócz wielkiego święta i honoru dla Ghazni, istnieje duże ryzyko, że oprócz pielgrzymów do Ghazni zaczną przybywać osoby nieprzychylnie nastawione do naszej armii i wojsk koalicji. Spodziewaliśmy się, że liczba zdarzeń będzie większa i tak też się stało. W wyniku tak pięknej idei, jaką jest Kulturowa Stolica Świata Islamu, mieliśmy też do czynienia z większą liczbą rannych w stosunku do ubiegłego roku. Uznałem, że będę tam po prostu potrzebny. Tym razem pojechałem tylko na trzy i pół miesiąca, spodziewając się, że w tym okresie będzie najwięcej pracy. Wróciłem w listopadzie, bo zimą przez surowe warunki pogodowe aktywność talibów spada.

Kulturowe informacje z Afganistanu praktycznie nie przedostają się do polskich mediów. Czy wie Pan, jak wyglądały obchody Świata Islamu w Ghazni?
Niestety nie, a żałuję. Kiedy przejeżdżaliśmy dwa razy przez Ghazni, jadąc do szpitala prowincjonalnego, można było zauważyć, że miasto wygląda inaczej niż rok temu. Wyremontowano ulice, udekorowano pasaże. Nawet w szpitalu w Ghazni, który jest w niezwykle trudnej sytuacji finansowej, ponieważ w Afganistanie nie ma systemu ubezpieczeń społecznych, pojawiły się tabliczki w dwóch językach: paszto i angielskim. Widać, że miasto z punktu widzenia wizualnego i architektonicznego zaczęło się zmieniać. Wiem też, że w Ghazni znajduje się przepiękny fort z czasów Aleksandra Wielkiego, który miałem okazję zobaczyć z góry, lecąc śmigłowcem i dwa niesamowite minarety z XII w. Natomiast, jak wyglądały lokalne obchody, tego nie wiem. My odczuliśmy te wydarzenia większą liczbą ofiar.

Po stronie koalicji?
Niestety też. Trzeba jednak jasno powiedzieć, że wszyscy, którzy zdecydowali się pojechać na misję, byli absolutnie świadomi tego, co im grozi. Fakt, że nasi żołnierze zostali ranni, nie może być argumentem przeciwko misji. My tam gramy o coś zupełnie innego. Gramy o to, żeby Afganistan zaczął normalnie funkcjonować, a nie pozostawał w strefie wpływów, jak twierdzą niektórzy. Nie jesteśmy kolonizatorami. Chcemy tym ludziom pokazać, że można normalnie żyć.

Częścią Pana misji w Afganistanie była współpraca z afgańskimi lekarzami. Jak się ona układała?
Podczas mojej pierwszej misji sporo czasu poświęciliśmy na szkolenie afgańskich lekarzy, zwłaszcza z zakresu anestezji i intensywnej terapii. Między innymi w Szpitalu Prowincjonalnym w Ghazni uruchomiliśmy aparaty do anestezji, które dwa i pół roku temu przekazali im Amerykanie. Niestety, te urządzenia stały nieużywane, ponieważ Afgańczycy nie potrafili ich uruchomić. My to zrobiliśmy. Będąc po raz drugi w Afganistanie, pojechałem do szpitala w Ghazni sprawdzić, czy aparaty działają. Ku naszej radości urządzenia są używane, a pacjenci są znieczulani podczas operacji. Jestem dumny z powodów czysto humanitarnych, że daliśmy Afgańczykom instrumenty, dzięki którym jakość anestezji i możliwość przeżycia pacjentów jest znacznie większa niż była jeszcze rok temu.

A jak wcześniej znieczulano pacjentów?
Nie wiem. Wolą Allaha? Tam wszystko tłumaczy się w ten sposób. Afgańczycy nie zastanawiają się, dlaczego ktoś umarł. Wierzą, że tak miało być.

CZYTAJ WIĘCEJ NA NASTĘPNEJ STRONIE

Jak wygląda afgański szpital?
Szpital w Ghazni, który odwiedzaliśmy, jest jedyną publiczną placówką w całej prowincji, która liczy milion trzysta tysięcy mieszkańców. To tak, jakby w całej aglomeracji łódzkiej funkcjonował tylko jeden szpital, co bardzo trudno sobie wyobrazić. To świadczy o naprawdę ciężkiej sytuacji tego kraju. W szpitalu pracuje tylko 29 lekarzy, którzy mają pod opieką tysiąc pacjentów. Są tylko dwa stanowiska operacyjne i nie ma ani jednego respiratora. To oznacza, że kiedy pacjent ma cechy niewydolności oddechowej, a nie stać go na opiekę w prywatnym szpitalu, po prostu umiera. Gdyby był respirator, może udałoby się go uratować. W zeszłym roku w szpitalu było dwóch lekarzy anestezjologów. W tym roku nie było już żadnego. Zostało tylko dwóch techników anestezji. To pokazuje naprawdę olbrzymi dramat tego systemu. Współpracowaliśmy też w zakresie leczenia chorych. W sytuacji, kiedy afgańscy lekarze nie mogli poradzić sobie z rannymi, my przyjmowaliśmy ich do siebie. Jestem z tego bardzo dumny, ponieważ to pokazuje, że Afgańczycy uczą się współpracy: nie jestem w stanie dać sobie rady z pacjentem, to wiem, że niedaleko jest szpital wojskowy, który nam pomoże. Pomagaliśmy.

Z jakimi przypadkami spotkał się Pan w szpitalu tym razem?
To, co mi najbardziej utkwiło w głowie, to ogromna liczba ran postrzałowych klatki piersiowej. Do tej pory nie spotkałem tylu rannych znajdujących się w tak ciężkim stanie. To byli głównie żołnierze afgańscy. Bierzemy pod uwagę możliwość, że talibowie zmieniają taktykę. Tym razem miałem mniej przypadków rannych dzieci, choć nadal się zdarzały. Dzieci zawsze stanowią przypadki, które najbardziej psychicznie człowieka poniewierają. Trafiła do nas m.in. kilkuletnia dziewczynka, którą na rękach z błaganiem o pomoc przyniósł do nas jej ojciec. To była niezwykła sytuacja. W Afganistanie mniejszą wagę przywiązuje się do leczenia dziewczynek. Troszczy się bardzo o życie chłopców. Jednak ten ojciec, który dla mnie wyglądał jak św. Józef, był w swojej córeczce absolutnie zakochany. Dziewczynka miała zmiażdżone stopy, a w prowincjonalnym szpitalu lekarze nie byli w stanie jej pomóc. Oczywiście, pomogliśmy jej, tak jak innym. Afgańczycy odwdzięczają się nam w wymiarze zupełnie pozamaterialnym. Jeżeli Afgańczyk po uściśnięciu dłoni kładzie ją na sercu, to dla mnie jest to najwyższy wymiar wdzięczności. Zawsze jednak najcięższymi doznaniami psychicznymi są dla nas obrażenia u kolegów żołnierzy.

Co Pana najbardziej ujęło w Afganistanie?
Bezinteresowność naszych żołnierzy. Zdarzały się sytuacje, że brakowało nam krwi, choć mamy bank krwi konserwowanej. Wtedy ogłaszaliśmy zbiórkę i podawaliśmy tę informację przez radiowęzeł. Niezależnie od tego, czy potrzebującym był Polak czy Afgańczyk, żołnierze chętnie oddawali krew. Podczas 13 zmiany mieliśmy ponad stu dawców. To były gesty czystej solidarności. Nawet, kiedy w szpitalu mieliśmy rannych talibów, Polacy bez mrugnięcia okiem oddawali krew.

Talib w polskim szpitalu?
Jeżeli zraniliśmy taliba, to z czysto ludzkich pobudek musieliśmy go leczyć. To, co powodowało jednak moją dumę, to postawa polskich żołnierzy. Jeśli żołnierze dowiadywali się, że chodzi o krew dla taliba, to po prostu ją oddawali. Jeden z nich powiedział: nie jestem sędzią i nie będę się zastanawiał komu ją oddaję. Talibów ratuje się z kilku powodów. Po pierwsze, są ludźmi i mają prawo błądzić. Po drugie, są źródłem informacji. Najgorsze jest jednak to, że człowiek nie ma wątpliwości, że gdyby dwie godziny wcześniej stanął naprzeciwko tego samego taliba, to on by strzelił.

Podczas drugiej misji znalazł się Pan w miejscu, które zostało bezpośrednio zaatakowane. Jak Pan to przeżył?
Wszyscy pamiętamy bezpośredni atak na polską bazę, który nastąpił pod koniec sierpnia. To był pierwszy i mam nadzieję jedyny tego typu atak ze strony talibów. To była bardzo dobrze przygotowana akcja, ale na szczęście spotkała się z jeszcze lepszą obroną z naszej strony. Gdyby nie to - bilans ofiar mógłby być znacznie gorszy.

CZYTAJ WIĘCEJ NA NASTĘPNEJ STRONIE

Jest Pan absolwentem Wojskowej Akademii Medycznej i do 2002 roku nosił Pan mundur. W momencie, gdy rozwiązywała się WAM, przeszedł Pan do cywila. Ponownie włożył Pan mundur wstępując do służby okresowej podczas pierwszej misji, a teraz podczas drugiej misji. Czuje się Pan dziś bardziej cywilem czy wojskowym?
W głębi duszy zawsze czułem się lekarzem wojskowym, nawet wtedy, jak mundur zdjąłem. Cały czas czuję się przede wszystkim osobą dobrze przygotowaną, by nieść pomoc ofiarom urazów i w tym znaczeniu czuję się bardziej wojskowym.

Czy od wojny można się uzależnić?
To jest już słynne pytanie. O chorobę misyjną? O uzależnienie od stałej gotowości? W tej pracy nie chodzi o wojnę. Patrząc z własnej perspektywy, wiem, że człowiek może uzależnić się od dobrego samopoczucia w gronie osób, którym się chce pracować. W sytuacji, kiedy do szpitala w Afganistanie przywożą rannych, wszyscy mają ochotę bezwarunkowo pomagać. Nikt nie zadaje pytań, dlaczego ten chory przyleciał do nas. Po takiej lekcji człowiek nie jest w stanie pojąć, czemu wracając do kraju, jedną z ważniejszych zasad podejmowania czynności ratunkowych jest troska o finanse szpitala albo bojaźń przed odpowiedzialnością karną. Tam tego typu dylematów nie ma.

Polska misja w Afganistanie się kończy. Co się stanie z polskim szpitalem polowym?
Wszystko wskazuje na to, że w połowie 2014 roku w Afganistanie już nas nie będzie. Szpital ma działać do marca. Część szpitala wraca do Polski, a część sprzętu zostanie, bo nie ma sensu z powodu wysokich kosztów przewozić ich do Polski. Ten sprzęt trafi do szpitala w Afganistanie, gdzie brakuje praktycznie wszystkiego. Tam każda ampułka antybiotyku i każda strzykawka jest na wagę złota.

A ile osób żyje w bazie?
Tego nie mogę powiedzieć.

Poprzednie święta spędził Pan w Afganistanie. Jak one wyglądały?
Święta w polskiej bazie w Afganistanie są absolutnym powrotem do korzeni. Tam nie ma owczego pędu do prezentów. Nie ma niezrozumiałych dla mnie, z perspektywy Afganistanu, przygotowań do świąt czy też pozorów świątecznej atmosfery. Nikt się nie przejmuje tym, jaki kolor będą miały lampki na choince, albo jak się ubierze na wigilię. Wbrew pozorom, w Afganistanie panuje prawdziwa atmosfera świąt. Tam spotykają się ludzie, w takich samych mundurach, będąc dla siebie równi. Największym prezentem, jaki można dostać, jest właśnie fakt, że wszyscy są razem. Życzenia, jakie się składa, są najszczerszymi życzeniami - żeby żyć. Jest to coś absolutnie niesamowitego. Potem udajemy się na pasterkę, żeby przeżyć święto religijnie. Jesteśmy w środku państwa muzułmańskiego, z wiarą katolicką, za którą się tam karze śmiercią. Właśnie tam czułem, że jest to wiara prawdziwa. Atmosfera świąt w Afganistanie jest właśnie tą, która każdemu w głębi duszy się marzy. Bez pozorów.

A sylwester? Istnieje w Afganistanie?
W naszej bazie oczywiście istnieje. Nie ma on jednak nic wspólnego z zabawą w Polsce. Niezależnie od tego, czy są to święta, czy sylwester to musimy pamiętać, że jest to nadal baza wojskowa, która musi być w gotowości. Pamiętam jednak, że w zeszłym roku punktualnie o północy wystartowały nasze śmigłowce i z obu belek ogonowych odpaliły flary. Nagle zrobiło się jasno. Widok był niesamowity. Myślę, że w tym roku będzie tak samo.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dzienniklodzki.pl Dziennik Łódzki