Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Lekarz z Łodzi wziął bezpłatny urlop i pojechał na misję do Afganistanu. "Nie żałuję" [ZDJĘCIA]

rozm. Joanna Barczykowska
archiwum prof. Waldemara Machały
Kiedy wojnę zaczynamy traktować jak normalność, jest już po nas. Ale wojna pokazuje człowiekowi to, co najważniejsze - dobro, przyzwoitość, godność - mówi prof. Waldemar Machała, który pracował w szpitalu polowym Polskiego Kontyngentu Wojskowego w Afganistanie. Z prof. Machałą, który jest szefem kliniki anestezjologii i intensywnej terapii w szpitalu im. WAM w Łodzi, rozmawia Joanna Barczykowska.

Jest Pan szefem kliniki anestezjologii i intensywnej terapii na Uniwersytecie Medycznym w Łodzi. Pracuje Pan w Uniwersyteckim Szpitalu Klinicznym im. WAM. Jest Pan profesorem medycyny. Jak to się stało, że wyjechał Pan na wojnę do Afganistanu?

Sam się zgłosiłem. Jako anestezjolog muszę umieć pracować w każdych warunkach. Jestem też wykładowcą i uczę studentów na Wydziale Wojskowo-Lekarskim, a sam na misji nigdy wcześniej nie byłem. Czułbym się niekomfortowo, mówiąc im, jak mają leczyć na wojnie, jeśli sam tego nigdy nie doświadczyłem. Musiałem tam być, poczuć to zmęczenie. Musiałem się bać. Na szczęście spotkałem się z dużym zrozumieniem rektora Uniwersytetu Medycznego - mogłem wziąć bezpłatny urlop i pojechać na wojnę.

Jest Pan cywilem czy wojskowym?

Jeszcze przez kilka tygodni jestem żołnierzem służby okresowej, a potem już będę cywilem. Jadąc na wojnę, musiałem wstąpić do służby okresowej. Tak robi się w przypadku przedsięwzięć typu Polski Kontyngent Wojskowy. Jestem jednak absolwentem Wojskowej Akademii Medycznej i do 2002 roku nosiłem mundur. W momencie gdy rozwiązywał się WAM, przeszedłem do cywila.

Jak wygląda szpital polowy w Afganistanie? Czy dla profesora, który pracuje w jednym z lepszych szpitali w Polsce, to był szok?

Szok, ale pozytywny. Szpital Polskiego Kontyngentu Wojskowego w Afganistanie jest świetnie wyposażony. Wzorowaliśmy się na szpitalu amerykańskim, mamy zatem identyczny sprzęt. Tego sprzętu wiele polskich szpitali mogłoby pozazdrościć. Jeżeli chodzi o organizację pracy, to w szpitalu polowym funkcjonuje zespół urazowy (sześć osób), który ratuje jednego rannego. Nie znam w Polsce szpitala, w którym taka struktura by istniała. Jest to związane ze specyfiką zawodu, bo tam ratuje się ludzi w stanie zagrożenia życia. Dlatego każdy zbędny ruch mógłby sporo kosztować.

Ile czasu spędził Pan w Afganistanie?

Siedem i pół miesiąca.

Z perspektywy cywila to długo...

Do Afganistanu jako żołnierz wyjeżdża się na półroczną zmianę. Moja się przedłużyła, ponieważ kolega, który miał mnie zastąpić - zresztą asystent ze szpitala im. WAM w Łodzi - miał kłopoty z terminowym wylotem. Musiałem zaczekać na jego przyjazd.

Jak dotarł Pan do Afganistanu?

Leci się z jednego z lotnisk wojskowych w Polsce. Mieliśmy międzylądowanie w Tbilisi, żeby zatankować. Lecieliśmy najkrótszą trasą, czyli około 4,5 tys. kilometrów. Lot z międzylądowaniami trwał 15 godzin. Wylądowaliśmy w bazie sił powietrznych w Bagram. To baza sporej wielkości. Z Bagram śmigłowcem polecieliśmy do Ghazni.

Jakie było pierwsze wrażenie?

Niesamowity żar, lejący się z nieba. Mimo tego żaru, dobrze się oddycha. W kolejne dni podziwiałem wschody i zachody słońca. Nigdzie na świecie nie widziałem takich zachodów słońca, kiedy chowało się za afgańskimi górami. Nigdy też nie widziałem gwiazd tak blisko mnie.

Polski szpital polowy w Afganistanie powstał w 2010 roku. Kto trafia do tego szpitala - żołnierze, ofiary min-pułapek?

Żołnierze to maleńki procent pacjentów. Wbrew pozorom, żołnierze koalicji odnoszą rany bardzo rzadko. Mają swoje procedury, są odpowiednio zabezpieczeni. Jeśli pokonanie odcinka drogi, która ma 18 kilometrów, zajmuje konwojowi pojazdów pięć godzin, to - zdajmy sobie z tego sprawę - taki konwój jedzie z prędkością pieszego. Nie dlatego tak wolno, żeby dać się ostrzelać, tylko dlatego, że wszystkie przepusty pod drogą, którą jedziemy, są sprawdzane przez żołnierzy, czy nie ma tam min-pułapek. Zawsze są przestrzegane kryteria bezpieczeństwa. Z tego też powodu obrażenia naszych żołnierzy to niecałe 10 proc. wszystkich przypadków. Podobnie jest w amerykańskim szpitalu.

Kim są pozostali pacjenci szpitala?

To żołnierze afgańscy, policjanci afgańscy i cywilni mieszkańcy tego kraju. Połowa z nich to dzieci, w różnym wieku.
Nasz najmłodszy pacjent był noworodkiem, którego znaleźli żołnierze. A dokładniej - dwudniowym noworodkiem, którego ktoś po prostu porzucił przy drodze. To było ogromne ryzyko ze strony żołnierzy, bo co by się stało, gdyby w tym pakunku był nie noworodek, tylko ładunek wybuchowy? Średni wiek naszych pacjentów to trzy - cztery lata.

Pod koniec ubiegłego roku w polskiej prasie pojawiły się informacje o dziewczynce Zarce, uratowanej przez polskich żołnierzy. Jak to się stało, że trafiła do naszego wojska?

Wszystko wydarzyło się pod koniec września. Dziewczynka została ranna w strzelaninie w centrum miasta. Partyzanci nie mają frontu, a talibowie są partyzantami i terrorystami. W związku z tym - nie szanując swojego narodu - walczą także w mieście narażając swoich rodaków na to, że odniosą obrażenia. Zarka ucierpiała w potyczce między wojskiem afgańskim i talibami. Na szczęście udało się ją uratować. Do naszego szpitala w Ghazni trafia wiele dzieci. Po Zarce, pod koniec września, trafił do nas sześcioletni chłopiec. Nawid w czasie osobliwej zabawy został polany przez kolegów benzyną i podpalony. Mam informacje, że chłopiec już samodzielnie chodzi. Oczywiście będzie miał blizny, ale gdybyśmy się nim nie zajęli, w najlepszym razie - jeśli nie umarłby - nie mógłby chodzić.

W jaki sposób Afgańczycy trafiają do polskiego szpitala?

Najczęściej są dowożeni amerykańskimi śmigłowcami. Jeśli potyczka miała miejsce niedaleko bazy, to Afgańczycy transportują rannych własnymi samochodami do bramy, a my przejmujemy ich tam do naszych transporterów opancerzonych (wozów ewakuacji medycznej - WEM). Innych możliwości nie ma.

Wyjeżdżał Pan poza bazę? Jeśli tak, to jak często?

Kilka razy wyjeżdżałem do szpitala prowincjonalnego w Ghazni. Były to wyjazdy celowe, bo dla przyjemności nikt nie jeździ. W mieście nadal jest bardzo niebezpiecznie. Chcieliśmy rozpoznać, czego potrzebuje szpital w Ghazni, bo planowano tam utworzenie sal operacyjnych. Chcieliśmy sprawdzić, jakiego sprzętu im brakuje, rozmawialiśmy o technikach anestezji. Chcieliśmy im pomóc. Uruchomiliśmy aparaty do znieczulenia, pokazaliśmy, jak się wykonuje operacje przy zastosowaniu różnych technik anestezji. To tylko przykłady tego, co zrobiliśmy w tym szpitalu. Jechała z nami także pomoc humanitarna. Wiedzieliśmy, że jest tam oddział pediatryczny, dlatego sekcja pomocowa zawoziła im proszek do prania, mydło, ubranka dla dzieci. Były to rzeczy dla tych ludzi inaczej niedostępne. Są to ludzie ciepli, serdeczni, dobrzy, ale koszmarnie biedni.
Każdy wyjazd do szpitala w Ghazni był wyjazdem niezapowiedzianym - z powodu zagrożenia terrorystycznego.

Jak wygląda taki konwój?

Jedzie kilka, a nawet kilkanaście samochodów. Nigdy nie wsiadamy do hummera i nie jedziemy do miasta, jak pokazują np. w filmie "Misja Afganistan". W rzeczywistości hummery nigdy nie wyjeżdżają poza bazę. Jeśli do szpitala jadą np. cztery osoby, które mają zrobić operację czy przekazać leki, to musi im towarzyszyć kilkanaście osób, żeby zapewnić bezpieczeństwo. Talib nie bierze pod uwagę tego, że wysadzi w powietrze szpital, uniemożliwiając leczenie mieszkańcom całej prowincji. Jego interesuje to, że zabije trzech czy czterech - w jego przekonaniu - niewiernych. Jest to zupełnie niepojęte z punktu widzenia Europejczyka.

Widział Pan Afganistan poza bazą?

Niestety, niewiele. Jadąc w konwoju, kilka razy wychyliłem głowę z wozu, bo nad troską o bezpieczeństwo przeważyła ciekawość. Jadąc przez miasto, człowiek miałby ochotę wtopić się w tłum. W przyjazny tłum, ale nie może. Błyskawicznie znalazłby się zamachowiec. Ghazni to niewątpliwie miasto pięknych ruin i zabytków. Widziałem zdjęcia, które robili koledzy, m.in. fortu z czasów Aleksandra Wielkiego. To coś niesamowitego. Ghazni będzie w tym roku Kulturową Stolicą Świata Islamu. Myślę, że zasłużenie.

Jaką funkcję pełnił Pan w szpitalu w Afganistanie?

Byłem anestezjologiem w grupie chirurgicznej. Pracowałem w "trauma room", w sali operacyjnej i na oddziale intensywnej terapii, skąd rannych przekazuje się do szpitala w Bagram. Szpital polowy w Afganistanie to przede wszystkim fantastyczni ludzie. Ta grupa ma ochotę dać z siebie coś więcej, dlatego chcieliśmy się dzielić z afgańskimi lekarzami naszym doświadczeniem. Jeździliśmy też uczyć lekarzy do szpitala afgańskiego w Ghazni.

Jak wygląda szpital prowincjonalny w Afganistanie?

Biednie. Gdy do naszego szpitala wchodziło się 30 lat temu, czuło się lizol. Tam jest teraz tak samo. W Afganistanie nie ma systemu ubezpieczeń społecznych, dlatego szpital jest dramatycznie ubogi. Placówka jest wspierana przez wojska koalicji i organizacje humanitarne. Półtora roku temu do szpitala w Ghazni dostarczono dwa aparaty do anestezji, ale do naszego przyjazdu stały w kartonach. Rozpakowaliśmy je i uruchomiliśmy. To nie jest wina Afgańczyków, że stracono półtora roku, bo oni po prostu nie wiedzieli, jak tego sprzętu używać. Afganistan potrzebuje pomocy w aktywizacji i robią to nie tylko lekarze, ale też wojskowi, choć mało się o tym mówi. Afgańczycy pierwszy raz widzieli np. znieczulenie zewnątrzoponowe, które im pokazaliśmy. Po pewnym czasie stwierdziliśmy, że łatwiej będzie zapraszać lekarzy do naszego szpitala w bazie niż narażać siebie i cały konwój na niebezpieczeństwo przejazdów. I tak też zaczęliśmy robić. Afgańczycy byli u nas dwa czy trzy razy i - metodą małych kroczków, systematycznie, ale powoli - pokazywaliśmy im wszystko.

Jaki był dla Pana najtrudniejszy przypadek?

Siedem i pół miesiąca nie miałem innych przypadków niż urazy. Będąc w Polsce, spotykam się z ludźmi po udarach, wylewach, zawałach, zapaleniu trzustki. Tam wszystkie zdarzenia, które wymagały hospitalizacji, to były urazy - postrzały, odłamki, oparzenia, urazy po wypadkach komunikacyjnych. Kilka razy zdarzyło się tak, że pojazd wylatywał w powietrze na minie, ale poszkodowani tylko dlatego nie mieli urazów po wybuchu, że pojazd przekoziołkował.

Na wojnie widzi się dużo śmierci...

Byłem zdumiony, jak społeczeństwo dużo gorzej wykształcone niż Polacy w sposób wspaniały i godny potrafi podchodzić do śmierci. Byłem zdumiony, że każdy przeżyty dzień traktują jak dar. Mimo że to biedne społeczeństwo, nie widziałem ludzi smutnych. To kraj ogarnięty wojną, ale ludzie cieszą się z tego, co mają. Gdy przychodzi śmierć, traktują ją jak przeznaczenie. Kilka razy miałem okazję obserwować, jak rodzice podchodzą do śmierci swoich dzieci. Nie płakali, byli poważni i cichuteńko się modlili. To element islamu. Musieli się z tym pogodzić. Afgańczycy mają cudowne podejście do dzieci. Opiekę nad nimi sprawuje społeczność. Będąc tam, widziałem Polskę z odległej perspektywy. Jesteśmy krajem wysoko rozwiniętym, który odchodzi od natury. W Afganistanie są jeszcze granice, które w Polsce już przekroczyliśmy. Tam dziecko wie, co mu wolno, a czego nie. Tam cała społeczność czuje się odpowiedzialna za wychowanie dzieci.

Były momenty, kiedy się Pan bał?

Człowiek się boi i czuje się zmęczony. Nie ma dni wolnych. Pracuje się 24 godziny na dobę, siedem dni w tygodniu. Ma się krótkofalówkę i jest się cały czas dostępnym. Nie ma wyjść poza bazę, dlatego zawsze można być natychmiast ściągniętym do pracy. Cały czas się czeka na wezwanie, a to psychicznie męczy. Wszystkie zmysły się wyostrzają i po jakimś czasie wie się, jaki typ śmigłowca leci, czy maszyna startuje czy ląduje. Cały czas realna jest groźba ostrzału bazy. Przez siedem i pół miesiąca, kiedy tam byłem, nikt nie ucierpiał z powodu ostrzału bazy, a zostaliśmy zaatakowani kilkanaście razy. Brak obrażeń jako następstw ostrzału należy upatrywać w... brutalnych procedurach. Kiedy odezwie się sygnał alarmowy - który jest przerażający - każdy musi paść na ziemię. Nie można biec, by się schować, tylko natychmiast paść tam, gdzie się jest. Bo kiedy się człowiek położy, odłamki mają szansę przejść górą. Kiedy włącza się sygnał alarmowy, nie wiemy, czy wali do nas moździerz czy nadlatuje rakieta. W przypadku moździerza mamy dziewięć sekund od momentu wychwycenia przez system. Rakieta uderza w momencie włączenia się sygnału. Podczas mojej misji nikt nie odniósł obrażeń. Uważam, że wyjeżdżając w tego typu rejony - bez znaczenia, czy będą to misje pokojowe, stabilizacyjne czy wojenne - trzeba mieć też szczęście.

Co Panu dał Afganistan jako lekarzowi?

Będąc w Afganistanie, człowiek widzi pozory zmartwień w naszym kraju. Czułem się wspaniale, widząc wolę pracy i chęć pracy. W szpitalu polowym jest ogromna chęć udzielania pomocy i ludziom. Niestety, patrząc na zachowania niektórych ludzi w polskiej służbie zdrowia, którzy wizytę w szpitalu zaczynają od pytania, dlaczego ten pacjent musiał trafić akurat do nas, rozkładam bezradnie ręce. W Afganistanie, kiedy coś się dzieje, wszyscy są "na pokładzie". Tak powinno być w Polsce. Jako lekarz wróciłem do korzeni. W Polsce często jesteśmy zakładnikami nowych technologii. Wyjeżdżając do Afganistanu, zastanawiałem się, jak poradzę sobie bez tomografii komputerowej. Okazało się, że fantastycznie dawałem sobie radę. Lekarz uczy się niejako z powrotem badać chorego. Bez miliona badań, ale dzięki wiedzy i doświadczeniu. Dlatego szpital polowy to nie jest miejsce dla lekarzy na początku drogi. Potrzeba doświadczenia.

A co zmieniło się w Panu?

Tam wraca się do tego, co jest najważniejsze. Z chwilą, kiedy zaczynamy traktować wojnę jako normalność, jest już po nas. Wojna pokazuje, czego potrzeba nam w codziennym życiu, pokazuje polaryzację - dobro, zło, przyzwoicie, nieprzyzwoicie, godnie, niegodnie. W zagrożeniu wartość życia jest absolutna. Człowiek docenia to, co często niedostrzegalne - że żyje, że jest zdrowy.

Wróci Pan?

Raczej nie. Wyjazdu nie żałuję.

Damy ci więcej - zarejestruj się!

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dzienniklodzki.pl Dziennik Łódzki