Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Leonard Cohen w Łodzi: Król melancholii w najbardziej melancholijnym mieście Polski

Łukasz Kaczyński
Leonard Cohen w Łodzi.
Leonard Cohen w Łodzi. Grzegorz Gałasiński
"Nie wiem kiedy pojawimy się tu ponownie, ale, że damy wam dziś to, co mamy najlepszego" - powiedział Leonard Cohen po przywitaniu się z publicznością Atlas Areny. Chwilę później brzmiał już jeden z jego prawdziwych światowych przebojów, "Dance Me To The End of Love", przyjęty równie entuzjastycznie, co pojawienie się kanadyjskiego pieśniarza na scenie . A później? Później było już tylko lepiej.

W równie bogatej instrumentacji wykonane zostały kolejne nie mniej popularne i rozpoznawalne utwory: "The Future" i "Everybody Knows", w których finezją mogły się popisać złączone głosy Hattie i Charley Webb wspieranych przez Sharon Robinson.

Niższy i głębszy jest pozostający w kontrze do kobiecych głos samego Cohena. Mimo lat nie jest on pozbawiony siły, choć chyba osiąganie pewnych efektów nie jest już możliwe, stąd w pewnych frazach Leonard Cohen skłania się raczej ku rytmicznemu wyrzucaniu z siebie słów. Jednak jest on tak wytrawnym muzykiem, że potrafi to wykorzystać i osiągnąć całkiem nowe efekty. Udowodnił to w Łodzi.

Swoistym odkryciem koncertu i to już w "Everybody Knows" okazał się Alex Bublitchi, skrzypek o mołdawskich korzeniach. Za każdym razem, gdy przychodziło mu wykonać partię solową, bardzo łatwo mógł popaść w łzawy sentymentalizm. Bublitchi wykazywał się jednak taką pomysłowością i taką biegłością, że każde wyeksponowanie jego instrumentu oznaczało partie pełne intrygujących muzycznych niespodzianek.

Oprócz udowodnienia jakiej klasy muzycy tworzą zespół mu towarzyszący, takie energetyczne otwarcie koncertu świetnie zadziałało na publiczność, którą Leonard Cohen z miejsca zawładnął. A gdy był już absolutnie pewien, że ma ją po swej stronie, przyszedł czas na zaprezentowanie trzech utworów z nowej, wydanej w 2012 roku znakomitej płyty "Old Ideas", w nieco różniących się od studyjnych interpretacjach.

Silnie rytmiczny, choć leniwy "Darkness" pianista Neil Larsen wzbogacił o "ciemne", nowoorleańskie pasaże na organach Hammonda. Cohen potraktował to jako asumpt do krótkiej jazzowej wokalizy, w której jego głos dialogował z perkusją Rafaela Gayola, a publiczność na krótką chwilę przeniosła się na "nabożeństwo" kultu voodoo. Świetnie zabrzmiały jako kolejne: "Amen" i "Come Healing", zdominowany przez anielskie głosy sióstr Webb.

Nim się obejrzeliśmy pierwszą część koncertu zamknęła rozpisana na dialogi i harmonie skrzypiec wersja "Lover Lover Lover". To, co pokazał w niej, a także podczas solowych popisów grający na bandurrii (instrumencie z rodziny lutni) Javier Mas, budzi wielki podziw. Zwłaszcza jego umiejętność poruszania się po różnych stylistykach.

Po dwudziestominutowej przerwie Leonard Cohen zabrał publiczność ku początkom swej muzycznej drogi. Nim w nieco uboższych niż do tej pory aranżacjach, ale adekwatnych do stylistyki wczesnych albumów artysty (Cohen wspierał się przy nich grą na gitarze) , zabrzmiały m.in. "Suzanne" i "Hey That's No Way To Say Goodbye", Cohen oddał hołd Maciejowi Zembatemu, w którego znakomitych tłumaczeniach pojawiały się w Polsce jego utwory przez lata.

78-letni Cohen nie tylko po wielekroć przedstawiał swych muzyków i oddawał im pole do solowych popisów. Piosenkę "Alexandra Leaving" publiczność wysłuchała w wykonaniu Sharon Robinson, wokalistki obdarzonej głosem głębokim i oryginalnej w stylistyce.

Podczas wykonywania hitu "I'm Your Man" porwana do wyklaskiwania rytmu publiczność początkowo zrezygnowała z możliwości słyszenia głosu Leonarda Cohena, odbierając tę możliwość także tym, którzy chcieli wchłonąć go jeszcze więcej. Po "Hallelujah" zabrzmiało jeszcze "Take This Waltz", a Cohen skocznym, tanecznym krokiem zszedł ze sceny. Musiał wiedzieć, że publiczność Areny tak łatwo się z nim nie pożegna.

Trwający blisko cztery godziny koncert, zapowiadany jako dwuczęściowy miał też część trzecią. Trudno bowiem za zwykły bis uznać kolejne utwory dokładane przez Cohena. Nawet "Going Home", otwierające album "Old Ideas", które w zupełności nasyciłoby miłośników muzyki kanadyjskiego barda i poety (i zamknęło program koncertu uzasadnioną i łatwą do zaakceptowania klamrą), nie oznaczało pożegnania z artystą, który znów tanecznie znikł za sceną.

Powrócił przy rytmicznych, porywających do klaskania partiach basu Roscoe'a Becka, by po chwili, podczas powalającego energią "First We Take Manhattan", scena rozbłysła kolorami niczym kryształ. To ciekawe i chyba dość niespotykane, bo dotąd falista płachta wypiętrzona wysoko za muzykami, zasiadającymi na eleganckich czerwonych fotelach, utrzymywana była w monokolorach. Teraz pulsujące światła przesuwały się zespolone z muzyką, ale nie odwracały od niej uwagi.

Prym, obok monumentalnego głosu Cohena wiodły The Webb Sisters, Javier Mas na swych egzotycznych instrumentach i Mitch Watkins. Ale i to nie był jeszcze koniec. Leonard Cohen długo obdarowywał publiczność swymi piosenkami, aż wreszcie nasycił ją w pełni, sięgając po stonowany "Famous Blue Raincoat", wykonany przez siostry Webb przy akompaniamencie harfy "If It Be Your Will", "Closing Time" i wreszcie dansingowo-knajpiany "Save The Last Dance For Me", podczas którego każdy z muzyków jeszcze raz mógł zaprezentować swą maestrię. Z nowego materiału zabrakło może zmysłowego "Different Sides", ale nie każdy głód da się zaspokoić.

Król melancholii w najbardziej melancholijnym mieście Polski - tak reklamowany mógłby być koncert Cohena w Atlas Arenie. Twórczość Kanadyjczyka i sama jego postać, która jest swoistym konstruktem artystyczno-marketingowym, ma tę niezwykłą właściwość, że potrafi wywyższać to, co w nas niskie: słabości, grzechy przeszłości, fascynacje cielesnością. Potrafi dać siłę. Zaś jego koncerty trudno rozpatrywać w kategoriach wielkiego wydarzenia muzycznego. To jednak nie ta miara. To będzie zawsze wielkie, głębokie przeżycie. Na swój sposób kameralne, bo ileż osób nie miało wrażenia, że Cohen słowa swe kieruje właśnie do nich. Nie przeszkodziła temu ani "pękata", surowa architektura wnętrza Areny, ani lekki pogłos, który może być efektem kilku wolnych rzędów. Cóż, koniec lipca to może nie najlepszy okres na taki koncert, choć szacunki organizatorów, że obejrzy go około 10 tysięcy osób, chyba się sprawdziły. Dziesięć tysięcy szczęśliwych i może nieco już lepszych ludzi.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Materiał oryginalny: Leonard Cohen w Łodzi: Król melancholii w najbardziej melancholijnym mieście Polski - Dziennik Łódzki

Wróć na dzienniklodzki.pl Dziennik Łódzki