Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Ligia z Kresów i jej czerwone korale.

Dariusz Piekarczyk
Dariusz Piekarczyk
Fot. Archiwum prywatne
Ludzie pochodzący z Kresów Wschodnich wydają się być niezniszczalni, jakby obdarzeni życiem wiecznym. Tak też było z Ligią Szymczak z Sieradza, przez wiele lat nauczycielką w Szkole Podstawowej nr 1 w Sieradzu. Życie miała burzliwe, a urodziła się w Polsce, której dziś nie ma.

- Mama nie miała problemów z wracaniem do przeszłości - zaczyna swoją opowieść Bogdan Szymczak, syn pani Ligii. - Zawsze też robiła tak, jak uważała, to była twarda Kresowianka. Jej mąż Józef, mój ojciec, był zawodowym wojskowym. Jego przełożeni niechętnie patrzyli więc na chodzenie do kościoła. A ona po swojemu, chodziła i już. Chrzciła nas poza Sieradzem, do Pierwszej Komunii Świętej poszedłem w Kędzierzynie-Koźlu, a brat w Kaliszu. Dopięła swego, a tata miał spokój...

Wojenne losy i czerwone korale
Ligia Szymczak, z domu Kicińska przyszła na świat w miasteczku Radoszkowicze nad graniczną rzeczką Wiazynką. Na drugim jej brzegu był Związek Socjalistycznych Republik Radzieckich.

- Mieszkaliśmy w pięknej kamienicy przy ulicy Dąbrowskiego w centrum - wspominała przed laty pani Ligia. - Z kolei przy ulicy Wileńskiej okazałą kamienicę miał dziadek. Powodziło się nam naprawdę dobrze. W domu były nawet guwernantki z Francji. Pod miasteczkiem mieliśmy natomiast majątek ziemski Hreczenięta. Ojciec, Kazimierz, był legionistą, walczył pod marszałkiem Józefem Piłsudskim, w którego był wpatrzony jak w Boga. Ponadto miłością wielką kochał konie. To był wielki patriota, rozkochany w Polsce. We wrześniu 1939 roku jak zwykle szykowałam się do szkoły. Wybuchła wojna, jednak do nas ona przez wiele dni nie docierała. W końcu przyszedł 17 września.

Pamiętam wejście Rosjan do Radoszkowic. Zanim się jednak pojawili, dotarł do nas straszliwy huk. To od ich czołgów, które jechały od granicy drogą po kocich łbach, bo kto tam wtedy o asfalcie słyszał. Rodzice zabrali mnie, starszego brata Anatola i młodszego Erazma do piwnicy. W końcu przed kamienicą stanął czołg, wielki cuchnący smarami i paliwem. Kiedy otoczyły go ciekawskie dzieci, wyszedł żołnierz, stanął na nim i zaczął rozrzucać cukierki i wykrzykiwać: „wierzycie w pana Boga, tak, ale pan Bóg wam cukierków nie daje, a ja daję, są od towarzysza Stalina”.

Czołg pojechał dalej, a w naszym domu zakwaterowali się oficerowie i dziwili się, że w tej pańskiej Polsce jest tak dobrze, że jest gramofon i pianino. W końcu przyszła noc 10 lutego 1940 roku i nasz świat się skończył, runął. Około północy, obudziło na głośne walenie do furty.

„Idą po nas!” - powiedział tata i miał rację. Przyszło czterech krasnoarmiejców w spiczastych czapkach z czerwonymi gwiazdami i długich szynelach. Dwóch weszło do domu, a komandir obwieścił, że mamy się szybko zbierać, bo będziemy przesiedleni. Gdzie, nie powiedział. Pozwolili zabrać jedynie dużą aluminiową misę, bochen chleba, trochę kiełbasy i słoniny.

Mogliśmy też wziąć kożuszki. Stroju krakowskiego, który chciałam wziąć, bo były tam czerwone korale, już nie. Boże jedyny, jak ja żałowałam tego stroju. Był taki piękny. W końcu wypchnęli nas z domu, załadowali w sanie i tak na zawsze opuściliśmy Radoszkowicze. Sanie zatrzymały się na stacji kolejowej w powiatowym Mołodecznie. Po wielotygodniowej podróży w bydlęcych wagonach nieszczęśnicy dotarli do miasta Rewda na Uralu w obwodzie swierdłowskim. Tam przebiega granica między Europą i Azją.
Kicińscy wraz z innymi Polakami przewiezieni zostali do kopalni rudy żelaza Dziegciarka Konnyj Dwor.

- Wrzucili nas za druty kolczaste do baraków, w których jedno łóżko przypadało na rodzinę - wspominała pani Ligia. - Spała na nim mama i dzieci, tata na ziemi, bo podłogi nie było. Jak wybuchła wojna radziecko-niemiecka, to nasze miejsce za drutami zajęli jeńcy. Nas wyrzucono do ziemianek. Ja się tam wtedy, w sojuszu z dzieciakami radzieckimi, nauczyłam kraść aż miło. Trzeba było kraść jedzenie, żeby przeżyć. Włamywaliśmy się do magazynu z żywnością, a było to tak, że jedna grupa rzucała w okna kamienie. Wtedy pilnujący żołnierze wpadali z magazynu, zobaczyć, co jest.

Wtedy druga wpadała do środka pomieszczenia i ogołacała je. Oszukiwaliśmy też Kirgizów. Siedział taki w kucki, kiwał się i sprzedawał owoce. My podbiegaliśmy i pokazywaliśmy mu sznurek skręcony w świński ogon. Oni nie jadają wieprzowiny, więc biegł za nami. Wtedy inne dzieciaki kradły owoce, które sprzedał.
- Aby przeżyć, mama sortowała także trupy na brzegu Morza Czarnego - wspomina dalej syn pani Ligii. - W większości były one w niemieckich mundurach, ale radzieckie też się zdarzały. Polskich nie było. Musiała przeszukać bluzę zmarłego i sprawdzić, czy nie maj jakichś dokumentów. Makabryczne to...

Dopiero w roku 1946 skończyła się wschodnia Golgota rodziny Kicińskich. Wrócili do Polski. Pociąg zatrzymał się na stacji Nowogród Bobrzański, a Kicińscy trafili do wsi Kaczenice. W końcu mieli swoje miejsce na ziemi i dom, nic to, że rozszabrowany, ale ich.
- Tam była nasza druga walka o przetrwanie - wspominała sieradzanka. - Pamiętam pierwszą orkę pługiem jednoskibowym. Nie było konia, więc najmłodszy Eryk kierował pługiem, a ja za Anatolem ciągnęliśmy.
Kiciński senior, choć walczył w Armii Kościuszkowskiej był przeciwny kołchozom i mówił o tym głośno. Został aresztowany i zamknięty w więzieniu we Wrocławiu.

- Mama sprzedała, co mogła i wyciągnęła go z piekła - mówi syn pani Ligii. - Był wrakiem człowieka.
Nowe życie w Sieradzu
W roku 1956 pani Ligia wyszła za mąż za Józefa Szymczaka, a trzy lata później trafiła do Sieradza.
- Ona wrosła w ten Sieradz, pokochała go, była jakby przyspawana do tego miasta, nie chciała stąd wyjeżdżać - wtrąca pan Bogdan. - W roku 1970 zawiozłem ją do miasteczka, w którym się urodziła, tak po kryjomu, na szczęście miałem samochód, który nie rzucał się w oczy. Chodziła po ulicach i płakała. Ba, płakała to mało, ryczała jak bóbr. Byli tam jeszcze jej krewni, żyli strasznie ubogo, ale przyjęli nas serdecznie.

Jeśli zaś chodzi o naszego rozmówcę, to los tak zrządził, że w roku 1977 wyjechał na studia do Moskwy.
- Byłem tam zaledwie rok, ale trafiłem do uczelnianej drużyny siatkarskiej, która grał a w najwyższej lidze. Byłem w niej jedynym Polakiem, a rywalizowaliśmy między innymi ze Spartakiem Moskwa, CSKA. Siatkówkę to mam we krwi, bo brat mamy Erazm, kładł w Sieradzu podwaliny pod ten jakże popularny sport. Dodajmy, że syn Bogdana - Radosław występował w ekstraklasie, broniąc barw Gwardii Wrocław i AZS Politechnice Warszawskiej. Zdobywał mistrzostwo Słowacji z Chemesem Humenne, grał w europejskich pucharach, jak trener prowadził w II lidze sieradzki MOSiR.

- Mama przez wiele lat nie potrafiła się pogodzić z faktem, że nagle zostali wyrzuceni z własnego domu, po prostu do widzenia i już. Czerwone korale i strój krakowski zawsze w niej siedział i trudno się dziwić, bo w 1940 roku to była kilkuletnia dziewczynka - zamyśla się nasz rozmówca. W kwietniu pochował mamę. - Czeka mnie pierwszy Dzień Matki bez mamy. Na razie staram się o tym nie myśleć. Byłem z mamą bardzo związany, dużo bardziej niż z tatą. Nawet jak jechaliśmy samochodem, to wolała, żebym to ja prowadził, mówiła, że czuje się bezpieczniej.

Najbardziej cenna rzecz, jaka mi przekazała, to miłość do dzieci. Zresztą ona kochała nie tylko nas, ale i całą armię dzieciaków, bo przez wiele lat była w Sieradzu nauczycielką w Szkole Podstawowej numer 1. O uczniach nie mówiła inaczej jak tylko „moje dzieci”. To była taka matka z Kresów. Dziś takich matek już nie ma.

od 7 lat
Wideo

Wyniki II tury wyborów samorządowych

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na dzienniklodzki.pl Dziennik Łódzki