Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Łódź: drogę wytyczał mi autobus linii 57

Anna Gronczewska
Norbert Zawisza, dyrektor Centralnego Muzeum Włókiennictwa w Łodzi.
Norbert Zawisza, dyrektor Centralnego Muzeum Włókiennictwa w Łodzi. Krzysztof Szymczak
Rozmowa z Norbertem Zawiszą, dyrektorem Centralnego Muzeum Włókiennictwa w Łodzi.

Łódź była wiele lat stolicą polskiego przemysłu włókienniczego. Czy z tamtego czasu pozostało nam tylko Muzeum Włókiennictwa?

Rzeczywiście przemysłu włókienniczego w Łodzi prawie nie ma. Są jednak instytucje, które spróbowały jakoś wyjść z tego kryzysu. Na przykład zajmują się produkcją tkanin, włóknin tzw. wyższych technologii na użytek medycyny, policji, wojska. Tak więc w bardzo wąskim zakresie Łódź nie straciła tradycji włókienniczych. A Centralne Muzeum Włókiennicze było i jest.

Zmienił się jego charakter?

Nie, ale nastąpiło przeniesienie akcentów. O ile w przeszłości w muzeum odbywały się często wystawy, które prezentowały produkcję większych zakładów włókienniczych w Łodzi, to w tej chwili chętnie się wraca do historii. Prezentuje się wystawy retrospektywne, historyczne. Kilka lat temu zrobiliśmy podsumowanie szczególnie bliskich nam zakładów, w murach których muzeum ma siedzibę. To fabryka Geyera, potem zakłady noszące imię Feliksa Dzierżyńskiego, znane też jako "Eskimo". Nie ukrywam, że bardzo się wzruszyłem gdy za zorganizowanie tej wystawy grupa dawnych pracowników "Dzierżyńskiego" podziękowała nam płatnym ogłoszeniem w gazecie. Uzyskać pozytywną recenzję to jedna sprawa, a wyjąć z własnej kieszeni te kilka złotych na podziękowanie, to zupełnie inna ranga. Albo inny przykład, równie wzruszający przykład. Podczas ostatniej Nocy Muzeów przychodziły osoby, które nie wyglądały na wiekowe, a pytały czy mogą posiedzieć we wnętrzach, które znały z czasów swojej młodości.

Będą kolejne takie wystawy?

Tak. Przymierzamy się, by w 2011 roku w podobny sposób podsumować dawne zakłady Teodora Finstera, czyli powojenny "Dywilan".

Łodzianie chyba muszą z sentymentem podchodzić do takich podsumowań?

Tak. Organizując takie wystawy zwracamy się o pomoc do dawnych pracowników, w tym przypadku "Dywilanu". Ale i we własnych zbiorach mamy materiały dotyczące historii tego zakładu. Tutaj muszę skomplementować moich poprzedników, a szczególnie panią dyrektor Krystynę Kondratiukową oraz obecnych współpracowników. Mieli świadomość, że czas szybko płynie i gromadzili zbiory również na bieżąco. Tak samo jak przy okazji likwidacji wielkich, łódzkich zakładów udawało się nam często przejmować ich archiwum, zasoby tzw. komórki wzorcującej. To bezcenne zbiory jeśli chodzi o design tkanin.

Powstał skansen łódzkiej architektury drewnianej. Łodzianie chętnie go odwiedzają?

Chętniej przychodzą tam przybysze z zewnątrz. Na przykład kilka dni temu odwiedziła go kilkudziesięcioosobowa grupa młodzieży francuskojęzycznej. Dla łodzian budynki zgromadzone w skansenie są na pewno atrakcją, ale nie tak wielką. Jeśli ktoś wybierze się do Konstantynowa czy do Zgierza, to zobaczy takie budynki mieszkalne. Dla ludzi z Europy Zachodniej, Niemców czy Francuzów, architektura drewniana to wielka atrakcja. Tym bardziej, że w jednym z domków udało się nam zorganizować ekspozycję typowych wnętrz robotniczych dla lat dwudziestych i trzydziestych. Tak jak udało się zrekonstruować izbę tkacza-rzemieślnika.
Jest Pan łodzianinem?

Z wyboru. Przyjechałem tu z Warszawy w 1970 roku. Zacząłem pracować w Akademii Sztuk Pięknych. W 1981 roku dostałem nominację do Centralnego Muzeum Włókiennictwa. Tak więc moje łódzkie korzenie są raczej płytkie.

Przeprowadzka do Łodzi była świadomym wyborem czy dziełem przypadku?

Myślę, że przypadku. Gdy tu przyjechałem prawie nic nie wiedziałem o Łodzi.

Jakie było to zetknięcie wiel z robotniczą Łodzią?

Dla mnie opowieść o robotniczej Łodzi jest językową grą. Nigdy nie odbierałem Łodzi jako robotniczego miasta. Być może zadecydowało o tym miejsce, gdzie zaczynałem pracę. Środowisko Akademii Sztuk Pięknych choć może miało korzenie robotnicze, to było to jednak środowisko artystyczne.

Zakorzenił się Pan już w tej Łodzi?

Jestem patologicznym przykładem domatora. Kiedy żyli rodzice, to wracałem do domu rodzinnego w Warszawie. Podróżowałem więc autobusem linii 57 z akademii na Dworzec Fabryczny. Potem do tego doszło Centralne Muzeum Włókiennictwa do którego też jeździłem "57". Tak więc te trzy znaczące dla mnie punkty w Łodzi spięły się linią autobusową 57. To oczywiście przypadek. Ale przyznaję się z pewnym zażenowaniem, że do tej pory Łodzi nie poznałem w sposób, który by mnie zadowalał.

Ma pan swoją ulubioną część miasta?

Są ładne fragmenty Łodzi. W Łodzi wystarczy wsiąść do tramwaju, by znaleźć się w ładnym, gęstym i zdrowym lesie. Chodzi o Łagiewniki. W Warszawie do takiego lasu trzeba by jechać kilkanaście, albo nawet kilkadziesiąt kilometrów.

Ta Łódź sprzed czterdziestu lat, gdy Pan do niej przyjechał i ta dzisiejsza, to zupełnie inne miasta?

Samo miasto bardzo się zmieniła i to w dobrą stronę. Nie podoba mi się to, co zrobiono z fabryką Poznańskiego, dzisiejszą Manufakturą. Ale uporządkowano funkcjonalnie i architektonicznie kawał Łodzi. Uporządkowano też inny fragment miasta, szczególnie mi bliski, Centralne Muzeum Włókiennictwa i przylegający park, w którym otwarto Skansen Łódzkiej Architektury Drewnianej. Szkoda tylko, że tyle straciliśmy z architektury przemysłowej. Muszę tak powiedzieć jako historyk sztuki, choć rozumiem, że życie idzie do przodu, a ludzie nie chcą patrzeć na ruiny.
Rozm. Anna Gronczewska

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dzienniklodzki.pl Dziennik Łódzki