Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Łódź pod okupacją: wyrok za pomaganie Polakom [ZDJĘCIA+FILM]

Joanna Leszczyńska
Muzeum Tradycji Niepodległościowych
Sylwia Koenig-Graczyk spędziła dwa lata w obozie na Sikawie, przeznaczonym dla byłych łódzkich volksdeutschów. Ledwo je przeżyła, ale nie ma dziś żalu do Polaków.

W styczniu 1945 roku 15-letnia Sylwia Koenig wracała pociągiem z Kalisza do Łodzi. Była przygnębiona, bo kaliski sąd skazał jej matkę na 6 miesięcy więzienia za ukrywanie w swoim mieszkaniu Polki, Adeli Misiak, która nie chciała wyjechać na roboty do Niemiec, i jej syna.

- W pociągu dowiedziałam się, że Rosjanie bombardują już Łódź - wspomina Sylwia Koenig-Graczyk. - Pociąg stanął daleko przed Dworcem Kaliskim. Z dworca szłam na pieszo. Na szczęście nasza kamienica przy ulicy Przejazd (dziś ulica Tuwima) nie została zbombardowana.

W kilka dni po wyzwoleniu Łodzi Rosjanie oswobodzili także Kalisz. Zwolniono więźniów i matka Sylwii wróciła. Wkrótce zapukał do nich sąsiad, Polak, i powiedział, że będzie dla nich lepiej, jeśli wyniosą się na strych. Matka Sylwii uznała, że nie ma sensu się opierać.

Niebieska kategoria

Mieszkali w kamienicy, należącej niegdyś do Heinzla. Przed wojną żyli tam Polacy i Niemcy, głównie z robotniczego środowiska.
We wrześniu 1939 roku Oskar Koenig, ojciec Sylwii, tuż po wkroczenie wojsk niemieckich do Łodzi podpisał w imieniu całej rodziny volkslistę, dostając najwyższą, niebieską kategorię. Koenigowie jako Niemcy mieli zatem prawo do słuchania radia, ale nie zagranicznych radiostacji - propagandziści III Rzeszy dbali o kontrolę informacji.

Oskar Koenig przed wojną był portierem w zakładzie bawełnianym Eitingona na Dowborczyków. Mama, Ludwina Koenig, zajmowała się domem. Sylwia była jedynaczką.

W domu Koenigów wszyscy rozmawiali po polsku. Matka, rodowita Polka, nie znała nawet słowa po niemiecku.

- Kiedy ojciec przyjął niemiecką kategorię, sąsiedzi traktowali nas po dawnemu, czyli dobrze - mówi Sylwia Koenig-Graczyk.

Nie wie, co ojciec sądził o poczynaniach Hitlera. Przypuszcza, że wcale go wojna nie obchodziła, gdyż był zajęty swoją chorobą. Oskar Koenig od lat chorował na gruźlicę. Przed wybuchem wojny wyjechał nawet na leczenie do Ameryki, ale nawet amerykańska medycyna była wtedy bezradna wobec jego choroby.

"Jedna bestia już nie żyje"

Sylwia Koenig pamięta dokładnie: to było 17 października 1944 roku. Była chora i nie poszła do pracy, do sklepu z rowerami przy Piotrkowskiej. Nagle ktoś zadzwonił do drzwi.

- Geheimstaatspolizei - usłyszała. Sylwia świetnie znała niemiecki. Wpuściła gestapowców do mieszkania. Rzucili się do przeszukiwania.

Obie z matką drżały ze strachu. Jej mama ukrywała w mieszkaniu sąsiadkę Polkę, Adelę Misiak, i jej czteroletniego syna. Kobieta ukrywała się u nich przed wywózką na roboty do Niemiec. Męża Adeli już tam wywieziono.

"Jedna bestia już nie żyje" - powiedział jeden z gestapowców. Sylwia domyśliła się, że coś strasznego musiało stać się z Adelą. Kiedy gestapowiec kazał się ubierać matce, Sylwia wpadła w panikę, że zostania sama. Dwa lata temu zmarł na gruźlicę ojciec.
Kiedy gestapowcy wyszli, dziewczyna zbiegła na dół. Wtedy dowiedziała się, co się stało.

Niespełna 30-letnia Adela zabiła się, usiłując zsunąć się na sznurku z trzeciego piętra. Jak się potem okazało, poszła po coś do swojego mieszkania. Kiedy usłyszała, że jej syn, bawiący się na podwórku, zaczął płakać i wzywać pomocy, wyjrzała przez okno. Na podwórku stali już gestapowcy. Od razu rzucili się do klatki i zaczęli łomotać w jej drzwi. Adela usiłowała ratować się ucieczką.

Sylwia Koenig jest przekonana, że ktoś z kamienicy musiał donieść, że mama ukrywa Polskę z jej synem. Przypuszcza, że to był Polak, który miał ochotę na ich mieszkanie.

Już wcześniej Koenigowie mieli kłopoty z powodu sąsiedzkiego donosu. Ich sąsiadka poinformowała gestapo, że nielegalnie słuchają radia. Doszło do konfrontacji na policji. Na szczęście nie wyciągnięto z tego żadnych konsekwencji, bo donosicielka odebrała sobie życie.

Na pomoc matce

Mimo 15 lat, Sylwia umiała sobie radzić w trudnych sytuacjach. Dowiedziała się na gestapo, że matka została wywieziona do aresztu w Kaliszu. Wsiadła w pociąg i tam pojechała. Przechodnie z niedowierzaniem przyglądali się Sylwii, wyglądającej jeszcze dziecinnie, kiedy pytała, gdzie znajduje się więzienie.

Matce mógł pomóc tylko dobry adwokat. Zdobyła adres najlepszego obrońcy w Kaliszu. Zażądał za obronę 200 marek.

- Siostra matki, mieszkająca w Łodzi, pomogła mi zdobyć te pieniądze - wspomina Sylwia Koenig-Graczyk.

Przed rozprawą nocowała w kaliskim hotelu. Jak wspomina, nie zmrużyła nawet oka, bo bała się, że zaśpi. Rozprawa odbyła się 16 stycznia. Ludwina Koenig dostała karę sześciu miesięcy więzienia, z czego w areszcie przesiedziała już cztery.

Sylwia przyjechała do domu ostatnim pociągiem, jaki szedł z Kalisza do Łodzi. Po kilku dniach wróciła też jej matka - przeszła na pieszo 110 kilometrów. Niedługo jednak trwała ich radość. Pewnego dnia zapukał do nich sąsiad, Polak, który wcześniej dybał na ich duży pokój z kuchnią, i powiedział, że będzie dla nich lepiej, kiedy się wyniosą na strych.
"Bierzemy was"

14 kwietnia 1945 roku ktoś zapukał do ich drzwi na strychu. Sylwia spojrzała na zegarek. Było tuż przed 23. "Proszę się zabierać, bierzemy was" - usłyszała od policjanta.

Najpierw zamknęli ją i matkę w więzieniu przy Anstadta, potem trafiły do więzienia na Rakowieckiej w Warszawie. Sylwia z przerażeniem patrzyła na dziewięć prycz i zakratowane okno bez szyby. W celi gnieździło się 36 osób. Większość spała na podłodze. Były tam sześć tygodni.

Potem przewieziono je do obozu przy ulicy Gęsiej, który znajdował się na terenie dawnego getta. Pani Sylwia zapamiętała straszny głód i ogromne szczury. Wkrótce wybuchła epidemia tyfusu. Zachorowały obie, ale Sylwia jakoś się wylizała.

- Mama nie przeżyła tej epidemii - wspomina Sylwia Koenig-Graczyk. - Kiedy umierała, chciała cukru i trochę wody. Nie miałam cukru, a po wodę bałam się iść. To była noc i mógł mnie ktoś zastrzelić. O tamtej nocy, podczas której zmarła matka, myślę do dzisiaj - pani Sylwia ścisza głos. Ciało mamy zabrano do piwnicy. Weszłam tam. Leżące trupy przypominały manekiny.

Sylwia była po tamtej nocy strasznie osłabiona. Znajdowała się w stanie półsnu. W obozie mówiło się o takim człowieku "muzułmanin". - Byłam właśnie taką muzułmanką - mówi pani Sylwia.

Przeniesiono ją do innego, lepszego baraku. Wkrótce usłyszała: "Idziecie do innego obozu". W podartych kapciach doczłapała się do bydlęcego pociągu. - Co sobie wtedy myślałam? Że tak samo Niemcy prowadzili Polaków.

Wspomnienie głodu

Przywieziono ją do Łodzi. Był październik 1945 roku. Zakwaterowano ją w obozie na Sikawie, w jednym z dziewięciu baraków. Sylwię przydzielono do podobozu przy ulicy Targowej. Dawniej mieściły się tam zakłady Grohmana.

- Dostaliśmy do jedzenia krupnik. To było moje pierwsze jedzenie od trzech dni. Byłam wtedy bardzo ciężko chora, ale jeszcze próbowałam iść do pracy. Ale komendantka obozu w polskim mundurze, chyba z litości, zabroniła mi. "Możesz tylko pozamiatać" - powiedziała. I dała mi miotłę. W pewnym momencie osunęłam się pod ścianą.

Złapała ją komendantka i wysłała do lekarza, który po zbadaniu nie miał wątpliwości: "Dziecko, od pół roku jesteś niezdolna od pracy". Nogi miała jak balony. To było zapalenie stawów.

To był luksus

- Byłam tak strasznie głodna - jeszcze dziś pani Sylwia mówi to z przejęciem. - Kiedy ciocia, siostra mojej matki, przysyłała mi coś do jedzenia, po prostu to pożerałam. Ale uważam, że na Sikawie nie znęcano się na więźniach. No, ale ja byłam tak kilka tygodni. Na Targowej pracowałam na przędzalni, ale mi to nie wychodziło i kazali myć okna.

Potem przenieśli ją na Lublinek. Pamięta: zima, potworne zwały śniegu, ale pomyślała: albo będę go odgarniać, albo zamarznę na śmierć. I cały dzień odgarniała te zaspy. Za szklankę gorącej wody.

Nie dostała paszportu

Zwolniono ją 30 marca 1947 roku. Jej mieszkanie przy ulicy Przejazd było już zajęte przez polską rodzinę. Zamieszkała u cioci. Poszła do pracy do widzewskiej Manufaktury. Dalsza ciotka przysłała jej zaproszenie do Niemiec, chciała ją nawet adoptować, ale Sylwia nie dostała paszportu.

- Chciałam wyjechać z Polski, bo byłam samotna. Dziesięć lat później chciałam znów wyjechać do USA, do wujka, ale też odmówiono mi paszportu. Powodem odmowy było to, że byłam dwa lata więziona.

Po pracy w Manufakturze była referentką w zakładach im. Harnama, a potem w zakładach im. Niedzielskiego. Skończyła wieczorowe liceum ekonomiczne. Sylwia Keonig-Graczyk mieszka nadal w Łodzi. Żyje samotnie. Mąż zmarł, a syn popełnił samobójstwo.

- Nie mam żalu do Polaków za te dwa lata w obozie - mówi pani Sylwia. - Rozumiem, że to był odwet.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wideo
Wróć na dzienniklodzki.pl Dziennik Łódzki