Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Łódź szuka swojego eldorado. Czy po drodze może trafić do Detroit?

Piotr Brzózka
Dotąd straszenie łodzian losem amerykańskiego miasta było niewinną figurą retoryczną. Jednak ogłoszenie upadłości przez metropolię skłania do poważniejszych refleksji

Nie takie miasta jak Detroit i Łódź historia zmiatała z powierzchni i to wcale nie historia wojen i podbojów, lecz gospodarczego rozwoju świata. 18 lipca Detroit oficjalnie ogłosiło upadłość. Nie jest to dobra wiadomość dla Łodzi, jako że od kilkunastu miesięcy modne było wyszukiwanie analogii między obiema pod-upadłymi metropoliami. Mnogość tych analogii każe się zastanowić, czy Łódź znalazła się na ścieżce upadku , mimo iż wizję tę - póki co - przysłaniają nam miliardy płynące z unijnej kasy i z bankowych kredytów, a także kolejne śmiałe wizje, projekty i strategie.

Model destrukcji Detroit oczywiście nie przenosi się wprost na rodzimy grunt, a upadłość polskiego miasta nawet formalnie nie jest możliwa. Upadłość zatem nie, ale już upadek - jak najbardziej. I nie teraz, lecz za kilkanaście - kilkadziesiąt lat.

Prof. Tadeusz Markowski z Katedry Zarządzania Miastem i Regionem UŁ, prezes Towarzystwa Urbanistów Polskich,nie wyklucza negatywnego scenariusza. Mówi, że Łódź wciąż ma gospodarkę o niskich dochodach. Nadal można o Łodzi mówić jako o mieście okrutnie wyeksploatowanym przez socjalizm. Łódź ma fatalną strukturę własnościową nieruchomości, czego skutkiem opłakany stan budynków w centrum, co z kolei stanowi strukturalną barierę dla rozwoju miasta. Niepokoi ucieczka najbogatszych podatników w tzw. strefę zewnętrzną, do gmin ościennych. Pojawia się mechanizm pułapki społecznej. Ludzie chcą maksymalnie wykorzystywać zasoby miasta, ale nie chcą go finansować.

Ten scenariusz zrealizował się w Detroit i realizuje się w Łodzi - podkreśla prof. Markowski.

Gdy gubernator stanu Michigan Rick Snyder podejmował decyzję o ogłoszeniu bankructwa Detroit, zadłużenie miasta przekraczało 18,5 mld dolarów, co jest kwotą 30-krotnie przekraczającą za-dłużenie Łodzi. I tu akurat analogia jest najsłabsza, choć i w naszym mieście zadłużenie zaczyna być problemem palącym, zwłaszcza w kontekście lat przyszłych. Na koniec 2012 r. zadłużenie Łodzi wyniosło 1,8 mld zł i wciąż planuje się jego radykalne zwiększanie. W 2012 r. miasto pożyczyło 669 mln zł, na rok 2013 założono pożyczkę rzędu 349 milionów. W ciągu ledwie dwóch lat wyjdzie przeszło miliard złotych - wszystko do spłacenia przez przyszłe zarządy miasta. Kredyty mają pokrywać m.in. deficyt budżetowy. A ten na 2013 r. zaplanowano w wysokości 327 mln zł. Nomen omen - deficyt Detroit wynosi właśnie 327 milionów, tyle że dolarów. Ale nie finanse Łodzi są teraz najbardziej niepokojące.

Mówiąc o upadku Detroit nie można się skupiać wyłącznie na aspekcie finansowym, bo jest on jedynie pochodną procesów, które toczyły się kilkadziesiąt lat i zaczęły na długo przed tym, jak gospodarkę robotniczego miasta zniszczyła konkurencja z Dalekiego Wschodu. Początków tragedii Detroit należy bowiem upatrywać w latach jego... największego rozkwitu, a więc w dekadzie 1950-60. Miasto od pół wieku funkcjonowało jako stolica przemysłu motoryzacyjnego - to tu w 1903 roku pierwszą fabrykę założył Henry Ford. Jednak prawdziwy rozwój nastąpił właśnie w pierwszych latach po II wojnie światowej. Ameryka "motoryzowała się" na potęgę, a wraz z nią rosła potęga Detroit i jego sztandarowych koncernów: Forda, Chryslera i General Motors.

Gospodarczy boom szybko doprowadził do urbanistycznej katastrofy - od początku lat 50. rozpoczął się proces niekontrolowanej ucieczki kapitału i ludności na wygodne przedmieścia. Na obrzeżach powstawały coraz większe zakłady, rozlewały się też kilometrami kwartały zabudowy jednorodzinnej. Ponieważ droga do pracy robiła się coraz dłuższa, miasto pokryto siecią autostrad, na dobre rozbijając jego spójną tkankę i czyniąc nieprzyjaznym do życia.

To właśnie ten układ komunikacyjny używany jest dziś jako straszak we wszelkich dyskusjach dotyczących budowy nowych, wielopasmowych arterii w Łodzi. W Detroit, wskutek dynamicznych procesów z połowy ubiegłego wieku, powstał układ urbanistyczny, w sercu którego znajduje się względnie bogate city. Otoczone jest budzącą przerażenie strefą dawnych, zdewastowanych, zakładów, pozbawionych okien bloków i wszelkiej maści ruinami. To wszystko jest opasane pierścieniem zabudowy, w której pozostali w Detroit mieszkańcy próbują prowadzić normalne życie.

Z czasem degradacja obszarów okalających ścisłe centrum stała się tak dotkliwa, że całe kwartały miasta zostały ogrodzone płotami i wyłączone z życia. Do dziś trwają prowadzone na szeroką skalę wyburzenia. To wszystko jeszcze spotęgowało proces ucieczki mieszkańców na przedmieścia, często poza administracyjne granice Detroit lub w kompletnie inne rejony kraju - co z kolei skutkowało spadkiem dochodów z podatków i pogłębianiem degrengolady. Socjologowie wskazują, że budowa miejskich autostrad doprowadziła nie tylko do segregacji przestrzennej, ale i pogłębiła podziały społeczne - czego skutkiem były najkrwawsze w dziejach Ameryki Północnej starcia uliczne o podłożu etnicznym, do których doszło w roku 1967. Upadek Detroit przypieczętowały kryzys paliwowy w latach 70. XX w. i ostra konkurencja z Dalekiego Wschodu w latach ostatnich. Do tego doszły bunt podatników - przestała je płacić połowa mieszkańców i niewydolny system emerytalny, za który też odpowiada miasto.

Nie wszystkie elementy tej układanki da się odwzorować w losach Łodzi, choć analogii trudno nie dostrzec. Podobna historia - to oczywista oczywistość. I Łódź, i Detroit wyrosły wokół zakładów przemysłowych, tworząc wielce niekorzystne dla miast monokultury gospodarcze. Oparta na przemyśle lekkim Łódź i uzależnione od rynku motoryzacyjnego Detroit nie były w stanie przetrwać bezboleśnie kolejnych załamań koniunktury, czasem wynikających z uwarunkowań czysto gospodarczych, czasem - historycznych.

Ani Łódź, ani Detroit nie znalazły zwrotnicy, która pomogłaby skutecznie przestawić ich losy na nowe tory. By tak się stało, nie wystarczy zaklinanie rzeczywistości . Co charakterystyczne - i w Łodzi, i w Detroit zawzięcie przekonuje się, że to miasta o unikalnym klimacie społecznym, ciekawej kulturze i - generalnie - świetlanej przyszłości. Faktem jest, że w Łodzi udało się zastąpić monokulturę gospodarką opartą na wielu nogach, tyle że chwiejne to - póki co - nogi. Faktem jest, że powstają miejsca pracy, tyle że wielu z nich jutro może nie być.

Od lat mówimy o nowym otwarciu i snujemy lepsze bądź gorsze wizje, ale trwałych podstaw do wykonania gwałtownego skoku po prostu nie ma.

W 1950 roku Detroit liczyło 1,8 mln mieszkańców. Dziś żyje tam ledwie 713 tys. osób. Ludność Łodzi w szczytowym okresie - w 1988 roku - przekroczyła 850 tys. i głośno zaczęto mówić o "milionowych" aspiracjach. Dziś, ledwie 25 lat później, liczba mieszkańców spada poniżej 700 tys., a do 2035 roku ma osiągnąć 577 tys. I na tym może się nie skończyć, bo są prognozy mówiące o tym, że w niedługim czasie czeka nas przyszłość miasta 400-500-tysięcznego.

Nie byłoby to samo w sobie problemem, gdyby nie kilka szczegółów. Detroit cierpi dlatego, że przy spadającej liczbie ludności nie jest w stanie utrzymać olbrzymiego obszaru administracyjnego, który wynosi 350 km kwadratowych. Tę samą perspektywę rysuje się przed Łodzią, która jest miastem niezbyt ludnym, a niezwykle rozległym - liczy sobie aż 298 km kwadratowych. Niestety, z każdym rokiem będzie nas coraz mniej do utrzymania tej samej długości dróg, linii autobusowych i tramwajowych, sieci wodno-kanalizacyjnej itd. W tym kontekście widać, że lansowana w ostatnich miesiącach koncepcja rozwoju miasta do wewnątrz i ograniczenia jego rozlewania się na obrzeża nie jest jedynie wizją estetyczną architekta miasta.

W Detroit panaceum na problemy z bieżącym utrzymaniem miasta miała być pod-wyżka podatków, przy jednoczesnych oszczędnościach generowanych przez takie przedsięwzięcia jak gaszenie miejskich latarni. Coś nam to przypomina? Był w Łodzi taki wiceprezydent, który chciał oszczędzać na latarniach. A co do podatków - Łódź od lat katuje mieszkańców, a zwłaszcza przedsiębiorców drastycznymi podwyżkami opłat za wieczyste użytkowanie, w skrajnych przypadkach sięgającymi kilku tysięcy procent. Władze tłumaczą: bo stawki nie były aktualizowane od lat. Co fakt, to fakt, ale społeczny odbiór podwyżek też jest, jaki jest. Do tego dochodzą drastyczne podwyżki czynszów w mieszkaniach komunalnych i opłat za miejskie parkowanie. W Detroit skończyło się to buntem podatników . Jak będzie w Łodzi - zobaczymy, faktem jest, że już teraz spora liczba łodzian czynszów nie płaci. Zaległości z tego tytułu przekroczyły ćwierć miliarda złotych.

Choć to daleko posunięta analogia, przestrzenna struktura Łodzi przypomina Detroit i to nie tylko ze względu na niemal klasyczną amerykańską siatkę ulic w XIX-wiecznym centrum. Analogicznie jak w Detroit, w Łodzi jest nieduża enklawa - nazwijmy ją mocno na wyrost "city". Otacza ją obszar nędzy i rozpaczy - bo tak właśnie wygląda duża część Śródmieścia i najstarszych obszarów pozostałych dzielnic. W Detroit 35 procent powierzchni miasta nie nadaje się do zamieszkania. Szok? Ale w Łodzi z użytkowania powinna być wyłączona połowa kamienic, znajdujących się w zasobach komunalnych! Do rozbiórki nadaje się ponad 600 z nich, w kolejnych 2 tysiącach nie opłaca się już robić kapitalnego remontu. Ludzie będą w nich mieszkać tak długo, aż w końcu nadzór budowlany nakaże wyburzenie. Powstaną wtedy kolejne puste place z dzikimi parkingami.

Kolejną charakterystyczną cechą śródmiejskiej Łodzi są pozostałości fabryk, wokół których powstawało XIX-wieczne miasto. Niestety, tylko część dawnych imperiów udało się wyposażyć w nowe funkcje. Oprócz udanych przykładów rewitalizacji, mamy liczone w hektarach połacie jako żywo przypominające obrazki z Detroit. Dawne zakłady Eskimo przy Piotrkowskiej - głównej ulicy miasta. Dawne Polmerino przy Wróblewskiego - 10 hektarów niemal w centrum miasta. Hiszpański deweloper miał tu wybudować wielkie osiedla, jednak nie wydarzyło się nic. Podobnie jest na terenie dawnej Norbelany u zbiegu Mickiewicza i Żeromskiego. Wciąż niezagospodarowane są fragmenty Unionteksu. Nie trzeba jechać do Detroit, by znaleźć dziesiątki przykładów.

Tak jak w Detroit, doszło w Łodzi do odwrócenia struktury społecznej. Szeroko rozumiane centrum nie bardzo nadaje się do życia i pracy dla lepiej sytuowanych mieszkańców. Generalizując, klasa niższa średnia wybiera dziś blokowiska, wyższa średnia - domy na obrzeżach miasta albo poza jego granicami, w gminach ościennych. Dużą część Śródmieścia i starego Polesia stanowią enklawy biedy i patologii. W dużej części odpowiada za to polityka władz PRL. Przedwojenne kamienice utraciły prawowitych właścicieli, a państwo i ich nowi lokatorzy nie potrafili o nie należycie zadbać. Rolę odegrał fakt, że Łódź nie była zniszczona w czasie II wojny, a skoro tak, to nie widziano potrzeby nakładów na remonty śródmiejskich kamienic.

Dziś bezrobocie w Detroit sięga 23 procent, a poniżej progu ubóstwa żyje 36 procent mieszkańców. W Łodzi bezrobocie przekroczyło 20 procent już 10 lat temu. Dziś jest lepiej, choć 12,6 proc. na koniec maja nie napawa optymizmem - to 3 razy więcej niż w Poznaniu i - generalnie - dużo więcej niż w jakimkolwiek dużym mieście w kraju.

W Detroit średni dochód gospodarstwa domowego wynosi 26 tys. dolarów rocznie, podczas gdy średnia dla USA wynosi 50 tys. Łódź tak biedna na tle kraju nie jest, ale już na tle wszystkich większych miast wypada blado. Ze średnimi zarobkami 3,4 tys. zł brutto jesteśmy daleko w tyle za Warszawą (4,8 tys. zł) i przemysłowymi, ale silnie uzwiązkowionymi Katowicami (4,9 tys. zł).

Od lat postępuje drenaż największych talentów, wysysanych głównie przez rynek warszawski. Miasto wystąpiło z pierwszymi ofertami mającymi na celu zatrzymanie młodych zdolnych, ale na razie to kropla w morzu potrzeb. A przecież miasto wyludnia się nie tylko na skutek migracji, ale i procesów demograficznych. Mamy ujemny przyrost naturalny i jesteśmy społecznością szybko się starzejącą. Według szacunków, już w 2035 roku 31 procent mieszkańców miasta będą stanowić osoby w wieku poprodukcyjnym.

W Detroit utyskiwano, że rząd Baracka Obamy wsparł wielomiliardowymi kwotami koncerny motoryzacyjne, ale samo miasto znaczącej pomocy federalnej się nie doczekało. W Łodzi również coraz częściej słychać głosy, że miasto nie poradzi sobie bez gigantycznego bodźca. Mógłby to być bodziec wewnętrzny w postaci nowego centrum, ale obserwując jak sprawy się mają, trudno wciąż o niezachwianą wiarę w "efekt Bilbao". A jeśli z NCŁ się nie uda, pozostaje wiara w cud albo - program rządowy. Jako pierwszy wspomniał o tym John Godson i wówczas został wyśmiany przez kolegów z Platformy, a jego wypowiedź uznano za stygmatyzującą dla miasta. Gabinet Donalda Tuska ze szczególnym entuzjazmem do spraw łódzkich nie podchodzi. Jarosław Kaczyński zadeklarował wprawdzie konieczność udzielenia Łodzi specjalnej pomocy, niestety - konkretów nie poznaliśmy żadnych. Co, jak, ile?

A jeśli rząd nie da nam pieniędzy, będziemy zmuszeni samodzielnie zmagać się z coraz trudniejszą sytuacją finansów miasta. Do końca kadencji władz miejskich postawiono na rekordowe nakłady inwestycyjne rzędu miliarda złotych rocznie, planowane jest też dalsze zadłużanie miasta.

Po roku 2015 nowemu zarządowi przyjdzie działać w niezwykle niekorzystnych warunkach. W 2015 r. na inwestycje będzie już tylko 350 mln zł, w tym samym roku zacznie się także spłata zasadniczej części naszego zadłużenia. Kilka lat później definitywnie zakręcony zostanie kurek z unijnym wsparciem.

No i podatników będzie coraz mniej.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Materiał oryginalny: Łódź szuka swojego eldorado. Czy po drodze może trafić do Detroit? - Dziennik Łódzki

Wróć na dzienniklodzki.pl Dziennik Łódzki