Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Łódź to drugie najbogatsze miasto w Polsce

Hanna Gill-Piątek
Hanna Gill-Piątek jest działaczką społeczną i polityczną, koordynatorką Świetlicy Krytyki Politycznej w Łodzi
Hanna Gill-Piątek jest działaczką społeczną i polityczną, koordynatorką Świetlicy Krytyki Politycznej w Łodzi fot. Krzysztof Szymczak/archiwum
Dziwi Państwa teza zawarta w tytule? Mnie także. Tymczasem przed świętami dowiedziałam się, że Urząd Miasta dysponuje badaniami, z których jasno wynika, że siła nabywcza łódzkich portfeli jest drugą po Warszawie. Są to dane pochodzące od firm budujących w mieście kolejne galerie handlowe. Okres świąteczny nie pozwolił mi dotrzeć do dokładnych wskaźników, jednak obiecuję Czytelnikom, że sprawę będę drążyć i po uzyskaniu źródeł tej wiedzy jeszcze do niej wrócę.

Rzeczywiście, patrząc na tłumy łodzian szturmujące sklepy w przedświątecznej gorączce, trudno oprzeć się wrażeniu, że z naszymi zarobkami wcale nie jest tak źle, jak wynika z oficjalnych danych GUS. Zresztą nie tylko w grudniu galerie handlowe są pełne, właściwie w każdy weekend to one są celem całodniowych wycieczek połączonych z zakupami, obiadem, wizytą w kinie. Można tu mówić właściwie o stylu życia dużej części łódzkich rodzin. Przeszywający dźwięk ryku trzylatka ciągniętego za przeładowanym wózkiem zna chyba każdy z nas.

Te optymistyczne dla handlowców doniesienia o nabitych łódzkich portfelach pojawiały się już wcześniej. Słyszałam je przy okazji ubiegłorocznych prac nad strategią polityki mieszkaniowej, gdzie były przytaczane w kontekście "mają, ale za czynsz nie płacą". W październikowym artykule "Titanic czy Arka Noego, czyli dokąd płynie Łódź", który ukazał się na ogólnopolskich stronach "Gazety Wyborczej" po bankructwie porównywanego do nas Detroit, Hanna Zdanowska dementuje czarne wizje na temat miasta powołując się na te same badania:

"W rzeczywistości wynagrodzenia są wyższe niż w statystyce. Założę się o dobrą kolację, że 70 proc. małych i średnich firm daje je pod stołem. (...) Teza o całkowitym załamaniu włókiennictwa jest nieprawdziwa. Upadły olbrzymie zakłady, które produkowały proste tekstylia. Ale produkcja przeniosła się do małych rodzinnych firm, których powstały tysiące. Część z nich niestety przeszła do szarej strefy". I dalej: "Nie wiemy, ile osób z tych trwale bezrobotnych pracuje na czarno. Statystyki są przekłamane. Jeśli pan wejdzie do bloku po południu czy rano, usłyszy pan turkot maszyn. Nie mówie już o garażach. Taka jest prawda o mieście. Ci ludzie zostali zostawieni sami sobie, ale poradzili sobie i chwała im za to! Widzi pan głodujących na ulicy?"

Czyli mamy wytłumaczenie. Nie wiem jednak czy prawdziwe. Władze badania interpretują w ten sposób, choć zapewne nie dysponują niczym oprócz domniemań na temat powodów naszej dużej siły nabywczej. Nie wiem jak Państwo, ale ja jakoś tego turkotu maszyn w Łodzi nie słyszę.

Owszem, wiek temu był on powszechny. Kobiety oprócz pracy w fabrykach masowo zajmowały się chałupnictwem i istnieją dobre źródła mówiące o tym, ile trzeba było pracować dziennie na spłatę maszyny, a ile na utrzymanie domu. Dlatego diagnoza przedstawiona przez panią prezydent wydaje mi się dość naiwna: oto miasto szwaczek nadal żyje i szyje, a co zarobi, wydaje w galerii handlowej na ciuchy importowane z Bangladeszu i Wietnamu. Logiczne? No nie bardzo.

Po pierwsze dużo nie znaczy równo. Owszem, nie kwestionuję istnienia olbrzymiej szarej strefy przychodów, skoro istnieją twarde dane. Ale kto przysięgnie, że rozkładają się one jednakowo na wszystkich mieszkańców miasta? Skąd przypuszczenie, że trafiają akurat do najemców lokali komunalnych, którzy nie dość, że według władz złośliwie nie płacą czynszu, to prowadzą w mieszkaniu nielegalną działalność gospodarczą? A może jednak centra handlowe zaludnia tylko niewielki procent łodzian? Bo mieszkańców enklaw biedy szastających kasą w luksusowych sklepach jakoś w nich nie widać.

Po drugie te dochody wcale nie muszą pochodzić z pracy w Łodzi. Czasowa emigracja zarobkowa, legalna lub nie, jest tu ciągle zjawiskiem powszechnym. Reszta rodziny najczęściej pozostaje na miejscu i utrzymuje się z przesyłanych pieniędzy uzupełnianych niewielkimi własnymi dochodami czy emeryturą. Próbowałam policzyć, kto z moich znajomych czy sąsiadów korzysta lub korzystał z takiej formy mieszanego finansowania i wyszło mi ostrożnie licząc, że co najmniej połowa. To samo w mojej rodzinie. Zatem siła nabywcza łódzkich portfeli importowana jest być może w dużej części z Anglii, Niemiec, Szwajcarii czy Warszawy.

Nikt nie policzył też, ile z tych rzekomych dochodów pochodzi z kredytów branych w bankach lub od dilerów toksycznych "chwilówek". Niestety czasy mamy takie, że kto nie urządzi sowitej komunii z drogimi prezentami, kto nie ma telewizora większego niż sąsiad i lepszego samochodu, wypada ze społecznej gry. Zastaw się, a postaw się, wypraw huczne święta. I tu rzeczywiście można szukać grupy, która na czynszu oszczędzi, a tablet kupi. Tylko że te pieniądze nie pochodzą z pracy na czarno, a ze spirali kredytowej, w jaką często wpadają łódzkie rodziny. A głodujący na ulicy? Nie wiem jak Hanna Zdanowska, ale ja ich nadal widuję.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dzienniklodzki.pl Dziennik Łódzki