Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Łódzcy lekarze ratują poparzonych chłopców

Marcin Bereszczyński, wsp. Aneta Grinberg
Mama i dziadek chłopców czekali 5 godzin na koniec operacji
Mama i dziadek chłopców czekali 5 godzin na koniec operacji Jakub Pokora
Po pięciu godzinach zakończyła się piątkowa operacja rąk 4-letniego Bartka uratowanego razem z jego 1,5-rocznym bratem z płonącego auta.

Wypadek miał miejsce w Skierniewicach 28 października. Ciężki stan chłopców uniemożliwiał wcześniejszą interwencję chirurgiczną. Obaj nadal są w śpiączce farmakologicznej.

- Operacja była możliwa, bo anestezjologom udało się poprawić kondycję starszego z braci - mówi Wojciech Kuzański, chirurg dziecięcy Kliniki Chirurgii i Onkologii Dziecięcej szpitala im. Konopnickiej w Łodzi. - Operacja polegała na wycięciu tkanek martwiczych z rąk i nałożeniu naskórka pobranego z pośladków. Stan chłopca nie pozwala na operację twarzy. Opatrunki z rąk będą zdjęte we wtorek i wtedy dowiemy się, jakie są efekty operacji i czy rany szybko się zagoją.

Przed salą operacyjną czuwała 25-letnia matka chłopców, których zostawiła na chwilę samych w samochodzie. Razem z nią był tata i dziadek chłopców. Bardzo przeżywali operację.

Stan zdrowia drugiego z braci na razie wyklucza przeszczep skóry. Wstępnie planowany jest on na wtorek, ale decyzje lekarzy mogą zmienić się z dnia nadzień. Kiedy odbędą się operacje twarzy dzieci, tego nikt nie jest w stanie przewidzieć. Wiadomo, że odbędą się w dwóch etapach. Termin zależy od poprawy kondycji dzieci.

Lekarze ze szpitala im. Konopnickiej twierdzą, że rehabilitacja chłopców potrwa co najmniej dwa lata. Wtedy będzie można określić, czy konieczna będzie rekonstrukcja plastyczna. Wbrew pozorom, im młodszy organizm, tym większe problemy z gojeniem się blizn - podkreślają łódzcy lekarze.

W sobotę biegły z zakresu pożarnictwa przedstawił prokuraturze w Skierniewicach opinie w sprawie pożaru samochodu, w którym poparzone zostały dzieci. Przyczyną wzniecenia ognia było odpalenie zapalniczki przez starszego z chłopców. Była to zapalniczka z przedłużoną końcówką, której używa się w kuchni. Tym samym wykluczono tezę, że pożar wybuchł od niedopałka. - Zapalniczka musiała wypaść z pudełka podczas przeprowadzki - powiedziała mama chłopców. - Gdybym ją zobaczyła, nie doszłoby do pożaru.

Z ustaleń prokuratury wynika, że zapalniczka leżała za fotelem kierowcy, a ogień wzniecił 4-letni Bartek.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dzienniklodzki.pl Dziennik Łódzki