Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Łódzki bilans. Pomoc dla miasta nadeszła osiem lat za późno [WYWIAD]

rozm. Marcin Darda
Jerzy Kropiwnicki: Pamiętam jak wiosną 1990 roku przyjechała delegacja amerykańskich związków zawodowych. Pojechaliśmy do Bistony. Dyrektor radził gościom, by się o biznes nie martwili. Ma na zapleczu wielki rynek radziecki i jest w stanie sprzedać tam tyle, ile jest w stanie wyprodukować, a nawet jeszcze więcej...
Jerzy Kropiwnicki: Pamiętam jak wiosną 1990 roku przyjechała delegacja amerykańskich związków zawodowych. Pojechaliśmy do Bistony. Dyrektor radził gościom, by się o biznes nie martwili. Ma na zapleczu wielki rynek radziecki i jest w stanie sprzedać tam tyle, ile jest w stanie wyprodukować, a nawet jeszcze więcej... archiwum Dziennika Łódzkiego
Z Jerzym Kropiwnickim, działaczem Solidarności, ministrem w czterech rządach i byłym prezydentem Łodzi, o przełomowych momentach mijającego 25-lecia rozmawia Marcin Darda.

Jak Pan zapamiętał dzień ogłoszenia wyników wyborów z 4 czerwca 1989 roku?
Jako dzień satysfakcji, że komunie dokopano, ale zaraz potem przyszło rozczarowanie, bo okazało się, że rozpoczęto jakieś tajne negocjacje, które za chwilę zaowocowały przywróceniem czegoś na kształt możliwości wybrania komuny odrzuconej na tzw. liście państwowej...

Chodzi o zmianę ordynacji wyborczej?
I to w trakcie trwania wyborów... To był chyba rekord świata. Bardzo mnie to zaniepokoiło, bo w tym momencie zacząłem mieć wątpliwości, co tak naprawdę się dzieje. Potem jeszcze nadeszła szeptana wiadomość, że uzgodniono, iż na prezydenta ma zostać wybrany Wojciech Jaruzelski. Zatem już w ogóle zaczęło to wyglądać jak pewien rodzaj kolejnego otwarcia z koncesjonowanym udziałem części opozycji.

Nie obawiał się Pan, że te wybory zostaną sfałszowane?
Nie tak bardzo, dlatego że wyglądało na to, że jest aż nadto wielu obserwatorów tego, co się dzieje. W przeciwieństwie oczywiście do ostatnich wyborów (do Parlamentu Europejskiego - red.), które pod tym względem mnie rozczarowały. Wszedłem do lokalu u zbiegu ulic POW i Jaracza, w którym zwykle głosuję, a tam poza trzyosobowym składem komisji nie było nikogo więcej, a miejsca tzw. mężów zaufania były puste. W tych wyborach z 1989 roku nadzór ze strony społecznej był pełny.

Dlaczego Pan wówczas nie wystartował na posła lub senatora?
Z jednej strony ten proces, który się wówczas dokonywał, musiał wzbudzać satysfakcję, ale z drugiej strony trudno było mi się pogodzić z takim przekonaniem, że demokrację można dzielić na kawałki. "Częściowo demokratyczne wybory" to było dla mnie mało zrozumiałe. Poza tym nadal wtedy uważałem się za działacza związkowego i manifestowałem niechęć łączenia biernego uczestnictwa w wyborach z działalnością związkową.

Ale przecież związkowcy w tych wyborach też startowali i zdobyli mandaty...
Z tym, że ja byłem wtedy jednym z przywódców tej twardej związkowej frakcji, która była w NSZZ "Solidarność", tzw. Grupie Roboczej Komisji Krajowej. Członkowie tej frakcji nie startowali w tamtym czasie w żadnych wyborach. Myśmy akcentowali rozróżnienie między komitetami Solidarności a związkiem zawodowym.

Jaka była wtedy Łódź? Liczyła przecież ponad 800 tys. mieszkańców, a ludzie mieli pracę.
To było bardziej skomplikowane. Owszem, Łódź miała 800 tys. mieszkańców, była drugim co do wielkości miastem w Polsce i to nie ulega wątpliwości. Ale nadal mieliśmy kartki na większość produktów żywnościowych, a nawet na niektóre produkty przemysłowe. Nadal były długie kolejki i listy obywatelskie po większość dóbr trwałego użytku. Mieliśmy także świadomość, że jest w toku coraz bardziej nakręcająca się inflacja, która musi się skończyć, jeśli nic się nie zmieni, hiperinflacją. Tego wszystkiego tak łatwo kontrolować się nie dało przy tak powszechnych brakach i wytworzeniu się drugiego obiegu towarów, mimo że przemysł i handel były niby pod kontrolą państwa.

Następna dekada to Pan w roli ministra w czterech rządach...
Ale w jednym bardzo krótko (śmiech). To były 33 dni premiera Pawlaka.

CZYTAJ DALEJ NA NASTĘPNEJ STRONIE

Czy przez te lata można było dla Łodzi zrobić więcej, gdy zaczął się upadek przemysłu włókienniczego?
Bardzo niewiele. Łódź przez półtora roku przeszła proces, który w Europie Zachodniej dokonywał się przez lat kilkadziesiąt po drugiej wojnie światowej. Proszę zauważyć, że myśmy nazywali Łódź "polskim Manchesterem", a tam już od lat 60. nie było żadnego przemysłu włókienniczego. Kiedy pod koniec lat 70. rozmawiałem z jakimś Anglikiem i wspomniałem, że Łódź to taki "polski Manchester", człowiek ten zrobił bardzo okrągłe oczy, popadł w głęboki namysł, po czym rzekł: "aaaaaa Widzew, Boniek!". Skojarzyła mu się ta Łódź z klubem Widzew, wtedy potęgą w piłce nożnej, która walczyła z drużynami Manchesteru o różnego rodzaju europejskie puchary. Tylko tak mu się ta Łódź skojarzyła, bo w Manchesterze po tego typu przemyśle nie było już śladu. Nie było też śladu w Belgii, Francji i we wszystkich tych dawnych wielkich ośrodkach przemysłu włókienniczego, a jeśli jeszcze był, to w ilościach szczątkowych. Natomiast w Polsce, odciętej od światowego rynku jeszcze ściślej niż żelazna kurtyna, ten przemysł był podtrzymywany. W momencie, kiedy rynek otwarto, zostaliśmy zalani produktami z Dalekiego Wschodu oraz z Turcji, to dla Łodzi było zabójcze. Ciekawe jednak, że bardzo długo szefowie tego przemysłu w Łodzi nie rozumieli, co się dzieje. Pamiętam jak wiosną 1990 roku przyjechała delegacja amerykańskich związków zawodowych. Ich intencją było okazanie jakiejś pomocy dla najbardziej uprzemysłowionego miasta w Polsce, czyli dla Łodzi. W składzie byli jacyś specjaliści od przemysłu włókienniczego. Pamiętam, że poprosili, by pokazać im duży, jeszcze funkcjonujący zakład pracy. Andrzej Słowik zdecydował, że to będzie Bistona. Pojechaliśmy do Bistony, na miejscu wyglądało to tak, że dyrektor prowadził nas przez wielkie hale, w których przez cały czas trwała praca, potem przez hale, w których stały wielkie, nierozpakowane skrzynie, a w nich właśnie przysłane z Włoch używane maszyny, które zakupiono z jakiejś upadłej w fabryki. Po czym w gabinecie dyrektora potoczyła się dalsza część rozmowy. Nie byłem już aktywnym związkowym działaczem, ale występowałem tam jako tłumacz. Rozmowa przebiegała mniej więcej tak: amerykańscy goście oświadczyli panu dyrektorowi, że niestety, ale kremplina się już skończyła i na Zachodzie sprzedać się już jej nie da itd. Dyrektor proponował whisky, koniak, kawę czy herbatę, po czym poradził gościom, by się o biznes Bistony nie martwili. Dodał, że ma na zapleczu wielki rynek radziecki i jest w stanie sprzedać tam tyle, ile jest w stanie wyprodukować, a nawet jeszcze więcej... Za rok zakładu już nie było, a dwa lata później nabywca tych zabudowań zażądał, by wszystkie te maszyny, które pozostały, sprzedawca sobie zabrał.

Jak wygląda według Pana bilans tych 25 lat Łodzi w tej nowej Polsce?
To jest jeden z najtrudniejszych bilansów, dlatego że Łódź była głęboko upośledzona w tych wszystkich przemianach. Rozmawiając kiedyś z panią dyrektor generalną Komisji Europejskiej, która przybyła do Polski, by wytypować regiony wymagające szczególnej pomocy ze strony Unii Europejskiej, musiałem walczyć z Krakowem. Kraków reklamował się wówczas jako najbardziej zagrożony, a nawet wpisał się na specjalną listę, a ministerstwo gospodarki to przyklepało. Powiedziałem wtedy, że z Łodzią jest ten problem, że jak coś dolega górnikom albo hutnikom, to przyjdą i przemalują fasadę Urzędu Rady Ministrów. Natomiast łódzki przemysł, w którym dominują kobiety, tego rodzaju awantur na terenie Warszawy robić nie będzie, a awanturami łodzian w Łodzi i tak się nikt nie przejmie. To na pani dyrektor zrobiło duże wrażenie i rzeczywiście Łódź została umieszczona na tej liście regionów i subregionów wymagających szczególnej pomocy. Ale to już była końcówka lat 90., czyli mniej więcej o jakieś osiem lat za późno.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dzienniklodzki.pl Dziennik Łódzki